Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Najmądrzej jest być

Kornel Filipowicz: wybitny nowelista u boku noblistki

Był wysoki, szczupły – kiedy Szymborska zobaczyła go w 1946 lub 1947 r. po raz pierwszy, pomyślała, że to niezwykle przystojny mężczyzna. Był wysoki, szczupły – kiedy Szymborska zobaczyła go w 1946 lub 1947 r. po raz pierwszy, pomyślała, że to niezwykle przystojny mężczyzna. mat. pr.
Kornel Filipowicz, często przedstawiany jako „partner naszej Noblistki”, był jednym z największych polskich nowelistów, o czym przypomnieć może zbiór „Moja kochana, dumna prowincja”.
Filipowicz nie szukał nadzwyczajności – prowincja, gdzie niewiele się dzieje, była dla niego idealnym laboratorium literackim.Włodzimierz Wasyluk/EAST NEWS Filipowicz nie szukał nadzwyczajności – prowincja, gdzie niewiele się dzieje, była dla niego idealnym laboratorium literackim.

Podczas gorących dni demonstracji w obronie wolnych sądów Filipowicz powrócił z jednym ze swoich wierszy z czasu stanu wojennego, zatytułowanym „Niewola”: „W państwie totalitarnym/Wolność/Nie będzie nam odebrana/Nagle/Z dnia na dzień/Z wtorku na środę/Będą nam jej skąpić powoli (…)/Aż pewnego dnia/Po kilku lub kilkunastu latach/Zbudzimy się w niewoli/Ale nie będziemy o tym wiedzieli/Będziemy przekonani/Że tak być powinno/Bo tak było zawsze”.

Wiersz cytowano w mediach tradycyjnych i społecznościowych. Filipowicz wrócił do pisania wierszy (nazywał je małymi prozami) w latach 80., kiedy miał potrzebę szybkiej reakcji na rzeczywistość. Czuł się przede wszystkim prozaikiem. Jego postać przypomniał wydany w zeszłym roku zbiór korespondencji z Wisławą Szymborską „Najlepiej w życiu ma twój kot”. Twórczości Filipowicza nie wznawiano od dawna – ostatni wybór opowiadań o tematyce żydowskiej („Cienie”) przygotowała Wisława Szymborska 10 lat temu.

Kornel Filipowicz był przede wszystkim autorem opowiadań, jednym z najlepszych w polskiej literaturze. Napisał ich blisko 200. „Nadziwić się nie mogę Jego całkowitej nieobecności” – pisał Jerzy Pilch 10 lat po jego śmierci w 2000 r. Pilch należał do kręgu młodych twórców, którzy do Filipowicza pielgrzymowali w Krakowie, nazywali go nawet „Don Korleone”, bo choć nie rządził twardą ręką, to był bezdyskusyjnym autorytetem, takim w dodatku, który poświęcał tym młodym wiele uwagi. Wspominali potem kawę pitą z miniaturowych filiżanek, wielkie biurko, dom pełen pamiątek. Pilch tak opisał wizyty u niego: „»Coś tam przyniósł?« – pytał, zapalając papierosa. »Opowiadanie«. »Wieleż ma stron?«. »Dwanaście«. Kornel się rozmarzał, jego jasne oczy stawały się jeszcze jaśniejsze; zaciągał się głęboko i mówił: »Piękny rozmiar«”.

Był przeciwieństwem pisarza kawiarnianego, zajętego życiem literackim i bywaniem. „Uporczywy prowincjusz” – tak nazwał go Artur Sandauer. Filipowicz nie szukał nadzwyczajności – prowincja, gdzie niewiele się dzieje, była dla niego idealnym laboratorium literackim.

Prowincja była zresztą jego naturalnym otoczeniem w dzieciństwie. Jego rodzina wyruszyła z Tarnopola, wczesne dzieciństwo kojarzyło mu się z tułaczką, potem osiedlił się w Cieszynie i to miasto stało się ważnym punktem odniesienia dla całej jego twórczości. Szymborska zapytała go kiedyś, na czym polegała inność tego miasta: „Może stąd, że tutaj ludzie częściej niż gdzie indziej patrzą sobie w oczy” – odpowiedział jej wtedy. Dzieciństwo Filipowicza przenikało później do jego opowiadań: koniec pierwszej wojny światowej, świat dorosłych, którego się nie rozumie – tak jak w opowiadaniu „Jutro też będzie dzień”. Dzieją się tam straszne rzeczy, których bohater – dziecko – nie może pojąć, ale i ono samo ma swój świat i tajemnicę – codziennie boi się, że razem z zachodem słońca kończy się świat.

Dziecko w opowiadaniach Filipowicza jest autonomicznym bohaterem (jak u rzadko którego pisarza), a jego punktem odniesienia jest wojna, pojawia się też w zabawie, jak w opowiadaniu „Nemezis”. „Właściwie przed literaturą broniłem się wszystkimi siłami. Robiłem wszystko, żeby jej uniknąć – niby jakiejś zgubnej namiętności. Począwszy od wstąpienia do gimnazjum matematyczno-przyrodniczego zamiast humanistycznego. Zdawszy maturę, wybrałem jako przedmiot studiów biologię – zamiast literatury, jakby w nadziei, że ujdę swojemu przeznaczeniu” – notował Filipowicz.

Droga i przeznaczenie

Przeznaczeniu nie uszedł. W Cieszynie jego nauczycielem był Julian Przyboś, z którym połączyła go przyjaźń. Studiował w Krakowie tuż przed wojną, w czasach getta ławkowego. Był wtedy związany z lewicą i PPS. „Politycznie był antynacjonalistą” – pisał o nim Sandauer. Bardzo był uczulony na wszystkie przejawy antysemityzmu, dużo pisał o tym po wojnie. W jednej z jego książek w 1968 r. usunięto opowiadanie „Krajobraz, który przeżył śmierć” o Żydach zamordowanych we Lwowie. W zbiorze „Moja, kochana dumna prowincja” znalazło się opowiadanie „Mój ojciec milczy”, które jest bardzo trafnym obrazem rodzenia się i przyzwolenia na antysemityzm. Rzecz dzieje się przed wojną, po meczu Piasta i żydowskiej drużyny Makkabi. Kibice i polscy piłkarze nie godzą się z wygraną Makkabi, więc najpierw oskarżają tę drużynę o przekupstwo, a potem rzucają się bić Żydów, bo są „sprytni i podstępni”. Chłopiec, bohater opowiadania, opowiedział to wszystko ojcu, ale ten milczy przez całą drogę do domu. W końcu wypowiada jedno zdanie: „Różne paskudne rzeczy w historii zaczynały się od bicia Żydów”.

Inne z opowiadań wydaje się wręcz prefiguracją wielkiej wędrówki ludów, która teraz dopiero, po dwudziestu paru latach od śmierci pisarza, ma miejsce. W opowiadaniu „Gdy przychodzą we śnie” Filipowicz opisał uchodźców w łachmanach, którzy niespodziewanie zajmują mieszkanie pisarza. A sam bohater staje się jednym z nich. Jednocześnie ma poczucie odpowiedzialności za tych ludzi i jest przerażony utratą swojego życia. Wrażenie dotykania współczesności możemy mieć przy czytaniu opowieści o Polsce, podzielonej na dwa nienawidzące się obozy. W „Śmierci mojego antagonisty” bohater i jego antagonista żyją połączeni nierozerwalnym węzłem: „Żywiliśmy dla naszej ojczyzny uczucie, które można by nazwać wielką miłością. Ale (…) on zaczął przedmiot naszego uczucia idealizować – ja krytykować i lekceważyć. Gdy on (…) próbował uczynić z naszej historii rzecz świętą, a niektóre jej postacie ogłosił jako nietykalne – mnie pozostało już tylko szydzić z nich. (…) Żyliśmy i zwalczaliśmy siebie, naprawdę nienawidząc się”. Jednocześnie nienawiść sprawiała, że nie mogli bez siebie istnieć. Ten splot dwu Polsk przedzielonych coraz większą przepaścią brzmi dziś niezwykle aktualnie.

Filipowicz debiutował przed wojną, ale przez całą wojnę nie pisał. Nie mógł. Wrócił po pobycie w obozach koncentracyjnych w strasznym stanie. Jak dobrze ujęła to Szymborska, wrócił bez wiary w ludzkość, a jego twórczość skupiła się na poszczególnych ludziach. Często opisywał złamane życiorysy, a to było nie po myśli nowych władz. Próbowano wymusić na nim, żeby w powieściach o wojnie, m.in. w „Ulicy Gołębiej”, zmienił proporcje i pokazał AK w niekorzystnym świetle. Filipowicz nie godził się na przerabianie, więc po prostu usunięto niewygodne fragmenty.

Po wojnie nigdy nie był już członkiem partii. Oboje z ówczesną żoną, artystką Marią Jaremą, bardzo przeżyli koniec złudzeń, czyli zjednoczeniowy zjazd partii i jasne wytyczne dla sztuki. Jarema podarła wtedy swoją legitymację. Artystka zmarła w 1958 r. na białaczkę, w dramatycznych okolicznościach, o których pisała prasa nie tylko w Polsce. Była to pierwsza w Polsce próba przeszczepu szpiku od siostry bliźniaczki. Niestety, szpik się nie przyjął i w rezultacie zmarły obie. Właściwie tylko pisząc o Marii (po śmierci), Filipowicz pozwalał sobie zawieszać powściągliwość i ujawniać uczucia.

Jego naturalnym środowiskiem była przyroda, biwak, wędka, kajak. Zbyt małe rybki zwykł zdejmować z haczyka ze słowami „amnestionuję cię” – jak wspominała Ewa Lipska. Był bardzo silny i sprawny, Tadeusz Kantor po jednym ze spływów kajakowych narzekał, że inni nie mogli mu dorównać, zamiast 50 km robili dziennie tylko 20 km. Nawet wzniecili wtedy bunt przeciwko zbyt wymagającemu kierownikowi wyprawy. Co roku bywał zresztą przewodnikiem, bo najlepiej znał Polskę i radził sobie w takim otoczeniu, przygotowywał mapy i sprzęt. „Należy do tych mężczyzn, którzy wszystko chcą robić sami” – napisała o nim w wierszu Szymborska. Potrafił naprawić wszystko: „Tnę piłuję przymierzam wygładzam/sypią się opiłki i trociny”.

Był wysoki, szczupły – kiedy Szymborska zobaczyła go w 1946 lub 1947 r. po raz pierwszy, pomyślała, że to niezwykle przystojny mężczyzna. Wtedy był mężem Jaremy, z którą miał syna Aleksandra. Kilka lat po śmierci żony związał się z historyczką sztuki Martą Próchnicką, z którą miał drugiego syna Marcina. Ten związek rozpadł się dość szybko. Z Szymborską zeszli się w drugiej połowie lat 60., a ponieważ dużo w ich związku było rozłąki – sanatoria i lecznice – więc pozostało wiele listów, które pokazywały wspólny im obojgu pociąg do zabawy literackiej.

W listach nieobecny jest jednak jego temperament polityczny i społecznikowski. W 1975 r. podpisali razem z Szymborską „List 59” przeciwko projektowi wpisania do konstytucji kierowniczej roli PZPR i sojuszu z ZSRR, a w czasie stanu wojennego Filipowicz angażował się w rozmaite działania i skupiał wokół siebie ludzi związanych z opozycją. Nie miał skłonności przywódczych, ale ludzie po prostu mu ufali. „W szeregu ludzi z marmuru, z żelaza i z kamienia śmiało może figurować także i on, jako człowiek z kryształu” – pisała o nim Urszula Kozioł.

Nie był optymistą, miał złe przeczucia i przekonanie, że ludzkość niczego się nie uczy. Nie zaskoczył go stan wojenny, a w wierszach pisanych w 1988 r. pojawia się przeczucie, że autorytaryzm może jeszcze wrócić. Bohater wiersza „Stary literat sięga po rozum do głowy” zamiast pisać o wolności, tworzy poemat o Stalinie i szkodliwym nadmiarze swobody, bo myśli sobie, że może się znowu przydać za kilka lub kilkanaście lat.

Niedokończone rozmowy

Ten pesymizm dotyczący spraw ogólnych nie przekładał się na to, jak postrzegał pojedynczego człowieka. W „Rozmowach na schodach”, jednym z późnych opowiadań, opisywał małe życie kamienicy, spotkania na schodach, które trwały czasem i 40 lat. Z panem S. bohater rozmawiał na tematy religijne, z panem R. – o różnicy między poezją i prozą. Potem pojawiła się klepsydra pana S. i „Tak, teraz było absolutnie pewne, że pan S nie żyje i że dalszego ciągu jego życia, przynajmniej w tych wymiarach, już nie będzie”. Ale na schodach został jeszcze cień jego obecności, niedokończone rozmowy.

Filipowicz z uwagą i współczuciem opisuje swoich bohaterów. I bardzo często tymi bohaterami nie są tylko ludzie, ale i zwierzęta. Ostatnie słowo w opowiadaniu „Rozmowy na schodach” należy nie do sąsiadów, tylko do kotki bohatera: „To wszystko przecież śmiechu warte, a może nawet niewarte śmiechu. Najmądrzej jest po prostu być. Nieważne, w jakim miejscu czasu – jeśli w ogóle coś takiego jak czas istnieje. Nic lepszego nie wymyślisz”.

***

Autorka dokonała wyboru opowiadań Kornela Filipowicza do tomu „Moja kochana, dumna prowincja” wydanego przez Znak.

Polityka 32.2017 (3122) z dnia 08.08.2017; Kultura; s. 74
Oryginalny tytuł tekstu: "Najmądrzej jest być"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną