Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Dwa najbardziej niedocenione filmy mijającego roku

Scarlett Johansson Scarlett Johansson mat. pr.
Obydwa przyniosły studiom straty liczone w dziesiątkach, jeśli nie setkach milionów dolarów. Nie zyskały również przychylności krytyków. A przecież to co najmniej dobre filmy!
„Król Artur: Legenda miecza” na Blu-raymat. pr. „Król Artur: Legenda miecza” na Blu-ray
„Ghost in the Shell” na Blu-raymat. pr. „Ghost in the Shell” na Blu-ray

Zdecydowanie najbardziej smuci kiepski wynik finansowy „Blade Runnera 2049” w reżyserii Denisa Villeneuve’a, czyli obrazu, który zachwycił zarówno krytyków, jak i tych widzów, którzy wybrali się na niego do kina. Może to wina słabej kampanii marketingowej, może marka „Blade Runner” okazała się mniej rozpoznawalna wśród współczesnej widowni, niż zakładano – trudno określić. A może to fatum serii, bo przecież i pierwszy „Łowca androidów”, mimo że obecnie jest klasykiem kina, do którego odwołują się najlepsi reżyserzy, początkowo był klapą. Villeneuve może przynajmniej znaleźć pocieszenie w wyśmienitych recenzjach, zapewne też będą nim nieuchronne nominacje do Oscarów.

Tymczasem Rupert Sanders i Guy Ritchie zostali z niczym: ani „Ghost in the Shell” tego pierwszego, ani tym bardziej „Król Artur: Legenda miecza” tego drugiego nie zwróciły producentom choćby kosztów (w przypadku „Króla…” mowa o stratach rzędu 150 milionów dolarów!), a i krytycy byli dosyć zgodni, że nie są to udane obrazy. I tak oto w zarodku zginęły dwie potencjalnie interesujące filmowe serie, z Arturem i major Motoko w rolach głównych.

Szkoda króla Artura

Najbardziej żal Guya Ritchiego. Jego „Artur” nie jest filmem pozbawionym wad, w kilku miejscach faktycznie błądzi (scena z Davidem Beckhamem, wielki wąż, kiepska walka w finale), ostatecznie jednak fakt, że reżyser odcisnął na znanej nam legendzie tak silne piętno, trzeba uznać za jedyny sposób ponownego tej legendy opowiedzenia.

Bo zastanówmy się: czy naprawdę chcieliśmy po raz kolejny zobaczyć, jak Artur wyjmuje miecz z kamienia, obok błąka się Merlin, potem zaś pojawiają się Ginewra i Lancelot? Czy chcieliśmy kolejnego hollywoodzkiego sztampowego fantasy, kręconego jak wszystkie inne filmy tego rodzaju, bo producenci uznają (jakże niesłusznie!), że w tym gatunku nie trzeba się wysilać, wystarczą efekty specjalne i ludzie będą szturmować kina? Podejście realistyczne, odwołujące się do rzymskich korzeni Artura, już widzieliśmy w „Królu Arturze” z Clive’em Owenem.

Tymczasem te charakterystyczne zagrania Ritchiego pozwoliły od sztampy odejść, bo choćby nieodzowne w takich historiach pokazanie początków bohatera, a później jego „szkolenia” zostały tu załatwione z pomocą świetnych, szybkich montaży, które przy okazji uwspółcześniły cały film. Podobnie humor i w ogóle połączenie fantasy z historią gangsterską. Nietrzymanie się legendy na poziomie fabularnym także się opłaciło, bo tak zrodził się Vortigern, wspaniale zagrany przez Jude’a Lawa w zasadzie szekspirowski bohater tragiczny i jeden z nielicznych naprawdę fascynujących czarnych charakterów kina fantastycznego ostatnich lat. Za samego Vortigerna należy się Ritchiemu uznanie!

(I za muzykę: „Król Artur: Legenda miecza” ma wspaniałą ścieżkę dźwiękową Daniela Pembertona).

Próbując wyobrazić sobie, jak można opowiedzieć o Królu Arturze współczesnej widowni, nie widzę lepszej ścieżki niż ta, którą obrał Ritchie. Bo jeśli tylko się powtarzać, być wiernym fabule i klimatowi legend arturiańskich – to w jakim celu? Nie lepiej mieszać, bawić się, dodawać nowe elementy do znanych fundamentów, by móc widza zaskakiwać?

Więcej niż przyjemne dla oka kino akcji

Zresztą czy wierność oryginałowi gwarantowałaby sukces? Trudno powiedzieć, bo „Ghost in the Shell” Sandersa przecież pozostał bardzo bliski kultowemu anime, przynajmniej wizualnie i fabularnie. Oczywiście, spłycił warstwę filozoficzną, rozważania o granicach człowieczeństwa, ale bądźmy realistami – przy kinie z takim budżetem (a wizualizacja tego świata wymagała setek milionów dolarów) trzeba mieć za plecami Hollywood, to natomiast żąda uproszczeń. Sanders nakręcił więc najlepszą wysokobudżetową adaptację tej historii, jaka mogła powstać. (Podobnie wygląda kwestia zatrudnienia Scarlett Johansson do roli Motoko zamiast azjatyckiej aktorki – Fabryka Snów nie da pieniędzy na tak drogi film bez wielkiej gwiazdy na pierwszym planie; Sanders i tak świetnie wybrnął fabularnie z faktu, że Motoko w wersji major jest biała).

W warstwie technicznej zresztą nie sposób „Ghost in the Shell” cokolwiek zarzucić: za projekty broni i sprzętu odpowiadało Weta Workshop, czyli studio wyrosłe przy „Władcy Pierścieni”, które obecnie tworzy większość filmów, które kochamy, a za kaskaderkę odpowiadali ci sami ludzie, którzy wcześniej wyczyniali cuda na planie „Mad Maxa: Na drodze gniewu”. Do tego Sanders postarał się odwzorować jak najwięcej ujęć z anime, co w wywiadach uzasadniał miłością do tego materiału i chęcią oddania mu hołdu.

I nawet po spłyceniu kwestii człowiek-maszyna w filmowym „Ghost in the Shell” pozostało dużo treści, tak że nie sposób powiedzieć, że oto jedynie przyjemne dla oka kino akcji. Bo co z Kuze’em, czyli naprawdę ciekawym czarnym charakterem, znowu, jak Vortigern – nie kimś złym dla samego zła, ale postacią z historią i motywacjami, w zasadzie nawet ciekawszą niż protagonista czy protagonistka.

Major też intryguje, a opowieść o odkrywaniu przez nią siebie i swojej przeszłości to dobry szkielet dla filmu akcji, dodający mu „ciężaru”, wkładający serce w tę maszynę efektów specjalnych.

Oto więc trzy niezasłużone finansowe porażki tego roku: kontynuujący opowieść z kultowego filmu „Blade Runner 2049”, opowiadający na nowo popularną legendę „Król Artur: Legenda miecza” i przekładający na język filmu kultowe anime „Ghost in the Shell”. Villeneuve mógł liczyć na sprawiedliwość w ocenach, może więc czas oddać to również Ritchiemu i Sandersowi?

Okazją do refleksji był zbliżający się koniec roku, to raz, ale również fakt, że zarówno „Ghost…”, jak i „Król Artur…” są już w Polsce dostępne na DVD i Blu-ray, i w tych drugich wersjach zostały rozszerzone o ciekawe materiały dodatkowe, pozwalające zajrzeć za kulisy produkcji i tym lepiej zrozumieć, co stało za wizjami Ritchiego i Sandersa. Polecam: otwiera oczy.

Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama