Podobnie było w przypadku pierwszego sezonu „Ucha prezesa” – najpierw wszystkie odcinki trafiały na platformę Showmax, z lekkim poślizgiem na YouTube, a ostatnie dwie odsłony serii były już tylko w płatnej dystrybucji. I wtedy była to w zasadzie jedna, duża fabuła, podzielona na dwie części, skupiona wokół wideospotkania z Donaldem Trumpem – coś wyjątkowego.
Odcinek „Jaromir K.” to już inna historia, prosta, oparta na starym schemacie: na Nowogrodzką przychodzi nowy gość. Nic wyjątkowego, Prezes przyjmuje ministra kultury w gabinecie, na korytarzu zaś pani Basia rozmawia z Płaszczakiem, w co w pewnym momencie wtrąca się syn kobiety.
I po prawdzie to te wydarzenia na korytarzu wypadają dużo ciekawiej, bo stanowią bardzo trafny i ostry komentarz do reakcji ministra spraw wewnętrznych na okrzyki i hasła na Marszu Niepodległości.
Co zaś rozgrywa się w gabinecie? Powraca temat wielkiego kina narodowego i naszego filmu historycznego, który poruszy cały naród i zachwyci świat, tak że Polska w końcu wstanie z kolan. Tylko czy ten obraz powstanie, skoro Hollywood ostatnio nie w formie, trawiony kolejnymi skandalami, a taki Kevin, co miał u nas grać główną rolę, nie dość, że molestował, to jeszcze gej. No i nasi kłócą się o scenariusz. Powstanie! Bo minister sam scenariusz napisał: o dzielnym Jaromirze K. I w scenariuszu tym zawarł... sporą dozę przewidywalności.
Może to kwestia porównania do wybitnego komiksu „Powstanie. Film narodowy”, gdzie Jacek Świdziński doskonale bawił się tym tematem. A może po prostu chodzi o to, że opowieść o Jaromirze to kolejna scenka, jakich w „Uchu prezesa” było wiele, z parodią ministra z kategorii raczej nudnych, bo też sam Gliński to postać mało wdzięczna w tym temacie.
Przed nami w tym sezonie jeszcze tylko jeden odcinek specjalny. Może tym razem będzie naprawdę specjalny.