Ostatni show z udziałem Jamesa Browna wywołało poruszenie, choć jego bohater, „najbardziej zapracowany człowiek show-biznesu”, był już martwy. W grudniu 2006 r. ciało wystawiono w miejscu najgłośniejszych koncertów legendy soulu – w nowojorskim Apollo Theater. „Kiedy kondukt pogrzebowy sunął powoli przez Harlem, z salonów fryzjerskich wybiegali mężczyźni z twarzami wysmarowanymi pianką do golenia, dzieci nie poszły do szkoły, a staruszkowie nie ukrywali łez” – notuje James McBride, autor nowej książki o Brownie, zarazem muzyk i powieściopisarz, laureat National Book Award.
Bez Browna nie byłoby funku, hiphopowi artyści nie mieliby skąd wycinać krótkich sampli do swoich utworów, Mick Jagger nie miałby się na kim wzorować w ekspresji scenicznej, Michael Jackson – w tańcu, a Czesław Niemen nie zaśpiewałby „Dziwny jest ten świat”. Pamiętamy go jako wyraziciela dumy rasowej („Say It Loud – I’m Black and I’m Proud”) i symbol seksu („Get Up (I Feel Like Being A) Sex Machine”), jako ciąg gestów i pseudonimów scenicznych. Tyle że pamięć o Brownie w rodzinnej Auguście – jak zauważa McBride – zaczyna się sypać. Dlatego sam jedzie do miasteczka na pograniczu Karoliny Południowej i Georgii. Tam piosenkarz dorastał, wychowywany przez ciotkę, stamtąd się wybił do wielkiego świata – prosto z biedy, rozbitej rodziny i młodzieńczych problemów z prawem. I tam można spotkać ludzi, którzy go jeszcze pamiętają.
McBride ma słuszny punkt wyjścia. Gdy gwiazda umiera, dostajemy klip wyostrzonych, często niesprawiedliwie wybranych obrazków z jej życia. W wypadku Jamesa Browna była to opowieść o jego dwóch ostatnich dekadach – problemach z policją, impulsywnych reakcjach, zdjęcia rozczochranego Browna w szlafroku, które paparazzi wykonali przy okazji domowej awantury.