Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Smutek Akihabary

Kawiarnia literacka

Nie mogę mieć psa prawdziwego, nie mogę mieć sztucznego, została mi niezaspokojona tęsknota, z którą się zżyłem.

Kiedy ktoś mnie pyta, kto z fantastów najlepiej przewidział nasze czasy, odpowiadam ukutym specjalnie na taką okazję bon motem: żyjemy w świecie Philipa K. Dicka udającym świat Williama Gibsona. Niby wszystko wygląda jak z fantazji cyberpunkowych autora „Neuromancera” – internet, VR, wielkie korporacje, ale pod spodem buzują emocje wyjęte wprost z narkotycznych wizji Dicka.

Na przykład cyberprzestrzeń, którą u Gibsona przemierzają romantyczni hakerzy, u nas zajęły zdjęcia słodkich kotków (ostatnio wypieranych przez pieski). Gdzie jesteśmy? W powieści „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”. Ridley Scott przeniósł ją na ekran jako „Blade Runnera”, ale brakuje tam ważnego, tytułowego wątku. Dick opisał religię przyszłości opartą na celebrowaniu empatii, którą ludzie ostentacyjnie okazują, zajmując się zwierzętami. A że te w większości wyginęły po wojnie atomowej, uczuciami obdarza się ich elektroniczne zamienniki. Elektryczne owce, koty i psy.

Zupełnie jak na Facebooku – niektóre profile w 83 proc. składają się z apeli o przygarnięcie jakiejś psiny czy memów o kotach chowających się zimą pod samochodami. Zdjęcie drzwi z pasywno-agresywną tabliczką: „W tym domu dodajemy sierść do jedzenia, nie tolerujesz psa, zostań za drzwiami :-)” polajkowało 41 tys. użytkowników. Ten felieton dostanie pewnie co najwyżej kilkadziesiąt oburzonych komentarzy, że nienawidzę psów i dlatego się czepiam tej tabliczki. Zaprawdę, bezpieczniej na Facebooku obrazić papieża Polaka niż pieska.

Tymczasem z tego psiego i kociego kręgu jestem wykluczony przez poważną alergię. Co robić, zostaję za drzwiami. A że cierpi na tym moje życie towarzyskie, omijają mnie domówki, to nic, przeżyję. Gorzej, że za zwierzętami zwyczajnie tęsknię (miałem kiedyś pięć kotów). Marzę więc o elektrycznych owcach, a dokładnie – psach. Niestety, pies-robot to nie fantastyka, tylko historia. AIBO firmy Sony był produkowany w latach 1999–2006, co więcej, kilka lat później zamknięto serwis i elektryczne psy zaczęły umierać z braku części zamiennych. „Umierać”, nie „psuć” i nie „zdychać” – „w tym domu traktujemy robota jak członka rodziny”. Pies może być syntetyczny. Uczucia są prawdziwe.

Nie mogę mieć psa prawdziwego, nie mogę mieć sztucznego, została mi niezaspokojona tęsknota, z którą się zżyłem. Nieistniejący pies-robot stał się częścią mojej tożsamości, nostalgię za AIBO wyraziłem w jednym z głównych wątków powieści „God Hates Poland”. Poza osobistą obsesją zainspirowały go dwie rzeczy. Historie o pogrzebach popsutych piesków i postapokaliptyczna gra „Tokyo Jungle”, w której zdziczałe zwierzęta biegają po wyludnionej stolicy Japonii. Można wcielić się w kota, jelenia, krowę czy krokodyla. Ale można też dokupić sobie wirtualnego AIBO (gra wyszła na konsolę Sony) i to nim biegać po zniszczonej dzielnicy Shibuya. Elektroniczne zwierzę zamieniło się w cyfrowego ducha.

Takie wirtualne miasta stają się kapsułami czasu. Zauważyłem to, chodząc po cyfrowej replice innej tokijskiej dzielnicy, Akihabary. Słynne „elektryczne miasto”, pełne sklepów dla miłośników elektroniki, gier i komiksów, występów idolek i wszelkich popkulturowych dziwaków. W 2013 r. Akihabara została przeniesiona (ze wszystkimi detalami, od szyldów aż po rozdawane na ulicy ulotki) do rzeczywistości wirtualnej w grze „Akiba’s Trip”. Gdy trzy lata później wyszedł jej sequel, zauważyłem, że parę rzeczy się zmieniło. Na przykład wieżowiec, którego budowę można było zwiedzać w pierwszej grze, został już ukończony. Z ciekawości zajrzałem do najnowszej wersji map Google. Porównałem Akihabarę z gry z prawdziwymi zdjęciami z 2017 r. Zmiany nadal postępowały, w miejscu charakterystycznego sklepu z ajfonami zionęła teraz dziura po wyburzonym budynku. Elektryczne miasto stało się elektrycznym snem.

Wielotomowe japońskie komiksy wychodzą czasem przez dekadę, chociaż zdarzenia dzieją się w ciągu roku czy dwóch. Dlatego ich autorzy często nie podają daty akcji, a gdy muszą narysować np. bilet, chowają się za ogólnikowymi „20XX”. To zupełnie inaczej niż ja. Moje powieści umieszczam zawsze w konkretnym roku – właśnie po to, żeby kapsuła czasu była dokładnie oznakowana. Co chwila znika jakiejś miejsce, które opisałem. Nie ma już przejścia podziemnego, tak ważnego dla fabuły „Jetlaga”. Nie ma punktu ładowania komórek z Nowego Światu, do którego trafił bohater „God Hates Poland”, cudownie hopperowskiego automatu wyrażającego cały smutek nieludzkiej przyszłości. Przeniesiono szczecińską kebabownię serwującą słynne na cały kraj frytburgery, poznikały niektóre odwiedzone przez bohaterów knajpy. Dziś spacer śladem książki, jaki odbyłem w czasie festiwalu Apostrof, byłby wycieczką z kluczem „a tu kiedyś było coś innego”. Tak jak kiedyś były psy-roboty, które zaczęły umierać, a teraz ich nie ma.

No trudno, nie miałem psa, ale przynajmniej miałem anegdotę. Ale wszystko się zmienia. Pod koniec roku firma Sony oznajmiła, że pieski AIBO wracają. Nowy model, dziwnie przypominający jednego z fikcyjnych psów-robotów z „Tokyo Jungle”. Nagle ta cała moja tęsknota, fantomowa nostalgia za czymś, czego nigdy nie miałem, ta cała historia, dzięki której napisałem książkę – wszystko w jednej chwili stało się nieaktualne jak adres lokalu, w którym można dostać frytburgera. To wszystko zostało za drzwiami, a ja zostałem z banalnym, obscenicznie kapitalistycznym problemem pierwszego świata – skąd mianowicie wziąć sześć patyków na tego nieszczęsnego AIBO.

***

Michał R. Wiśniewski (ur. 1979) – pisarz, publicysta, eksbloger, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Autor powieści „Jetlag” (nominowanej do Nagrody Conrada), „God Hates Poland” i „Hello World”. Były redaktor naczelny magazynu „Kawaii”. Mieszka w Szczecinie.

Polityka 7.2018 (3148) z dnia 13.02.2018; Kultura; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Smutek Akihabary"
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Andrew Scott: kolejny wielki aktor z Irlandii. Specjalista od portretowania samotników

Poruszający film „Dobrzy nieznajomi”, brawurowy monodram „Vanya” i serialowy „Ripley” Netflixa. Andrew Scott to kolejny wielki aktor z Irlandii, który podbija świat.

Aneta Kyzioł
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną