Wanda Wiłkomirska była skrzypaczką charyzmatyczną. Kiedy słuchało się jej gry – na występach lub nagraniach (których, niestety, zbyt mało jest dostępnych jak na tak wielką artystkę) – pierwsze wrażenie to absolutna naturalność. Nigdy nie epatowała techniką, choć problemów technicznych właściwie nie miała, znakomicie wykształcona najpierw w muzycznym domu jako dziecko, później na studiach w Budapeszcie u wybitnego skrzypka i pedagoga Ede Zathureczkyego. Zawsze miała pokorę wobec kompozytora. Kiedy grała np. Szymanowskiego, to nie była Wiłkomirska grająca Szymanowskiego, ale po prostu Szymanowski. I nie chodziło o poddanie się tekstowi muzycznemu, lecz o zrozumienie istoty muzyki. Przy tym jej znajomość partytur była perfekcyjna: studenci na kursach, których w Polsce udzielała w ostatnich dekadach życia, wspominają, że potrafiła znaleźć w wydrukowanych nutach błąd, którego nikt dotąd nie zauważył.
Pedagogiem zresztą także nie była typowym: sama sprawy techniczne traktowała intuicyjnie, więc w podobny sposób odnosiła się do poszczególnych problemów swoich studentów. Ale umiała jak nikt mówić do nich o muzyce, traktując ich przy tym ciepło i po partnersku. Potrafiła im też uświadomić, że nikt nie jest doskonały, że każdy miewa gorsze dni, w których nie będzie w stanie zagrać wszystkiego perfekcyjnie, ale cóż to przeszkadza w tym, by spróbować zagrać po prostu pięknie?
Sama nie była całkiem wolna od tremy, ale potrafiła ją rozbroić stwierdzeniem, że ten lęk jest na swój sposób wyrazem próżności. „Najwyżej dziś zagram trochę mniej genialnie niż zwykle” – mówiła sobie ze śmiechem. Poczucie humoru jest cechą, która pomaga żyć, a Wiłkomirskiej go nie brakowało.
Trio Wiłkomirskich
Talent Wiłkomirskiej kształtował się w wyjątkowych, można powiedzieć, cieplarnianych warunkach.