Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Made in India

W listopadzie trafią do naszych kin aż trzy filmy indyjskie. Indie fascynowały Polaków zawsze, tyle że teraz są to Indie w stylu pop.
Fancluby Bollywoodu działają w niemal każdym większym mieście w Polsce. Zaczęło się od masowej popularności „Monsunowego wesela” i „Czasem słońce, czasem deszcz”. Dwa lata temu ruszył festiwal filmowy „Pociąg do Bollywood”, a chwilę później zaczęto organizować imprezy promujące Bollydance czyli Bolly taniec – podstawowy element przebojów kinowych z Indii. Bollyfani, jak wynika z ich wpisów internetowych, fascynują się indyjską kinematografią, bo daje im to, czego nie znajdują w kinie amerykańskim i europejskim: konflikt, dla którego zawsze znajdzie się właściwe rozwiązanie, tryumf miłości nad racjonalną kalkulacją, jasny podział na dobro i zło. Urzeka ich też baśniowa narracja oraz gra aktorów, którzy „wypowiadają swoje kwestie patrząc prosto w obiektyw kamery”. Co ciekawe, rzadko pojawia się w tych wyznaniach i płomiennych deklaracjach słowo egzotyka, a jeśli się zdarza, to przeważnie w polemikach, które bronią Bollywoodu przed zarzutami o „epatowanie egzotycznym kiczem”.

Niedawno firma szkoleniowa eConcept zleciła przeprowadzenie badań, które objęły ponad 6 tys. osób zarejestrowanych na dwóch polskich stronach internetowych przeznaczonych dla miłośników Bollywoodu. Okazało się, że typowy polski fan kina indyjskiego ma wykształcenie wyższe albo jeszcze studiuje, mieszka w dużym mieście, deklaruje znajomość kina światowego, ulubione filmy indyjskie ogląda po kilkanaście razy i potrafi rozróżnić od kilkunastu do kilkudziesięciu aktorów kina indyjskiego. Wśród bollyfanów zdecydowanie przeważają kobiety, średnia wieku nie przekracza 30 lat, zaś 20 proc. respondentów badania przynajmniej raz w roku wyjeżdża do Indii.

Polska nie jest wyjątkiem. Ta nowa fala mody na Indie objęła cały Zachód, a największymi rynkami dla produktów hinduskiej popkultury poza samym subkontynentem indyjskim są Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Kanada, Francja i Niemcy. Jest oczywiste, że konsumentami tej oferty są także hinduscy imigranci, ale nieprzypadkowo przecież filmy z Indii, podobnie jak muzyka, mają publiczność wieloetniczną i często dostosowują się do typowo zachodnich gustów. Melodramat, romans, awanturnicza opowieść z koniecznym happy endem – to wszystko znamy dobrze ze starego filmu amerykańskiego, ale, jak mówią producenci filmowi z Indii, Zachód zatracił gdzieś zdolność pokazywania prostych uczuć, więc Wschód to rekompensuje. Dodajmy, że nie tylko Wschód, bo przecież 20 lat temu na podobnej zasadzie wielkie tryumfy w Stanach Zjednoczonych i w Europie święcić zaczęła południowoamerykańska telenowela.

Talenty Shankarów

Niewątpliwym znakiem czasu jest wydana niedawno płyta Anoushki Shankar „Breathing Under Water”. Specjalizująca się w grze na sitarze Anoushka jest córką słynnego wirtuoza tego instrumentu Raviego Shankara i siostrą Norah Jones. Oboje, ojciec i siostra, mają swój udział w nagraniu, podobnie jak multiinstrumentalista Karsh Kale i Sting. Płyta współprodukowana przez Salima Merchanta, twórcę ścieżek dźwiękowych do filmów bollywoodzkich, jest nie tylko popisem muzycznych talentów rodziny Shankarów i reszty wymienionych, ale przede wszystkim przykładem muzycznej fuzji Wschodu i Zachodu. Choć recenzenci widzą w niej typowy przejaw etnicznej muzyki świata, jest to raczej próba zdyskontowania współczesnej mody na Indie, efekt sprytnych zabiegów folkloryzacyjnych, które z założenia mają zainteresować szerszą publiczność zachodnią.

Kiedy Ravi Shankar w połowie lat 60. poznał George’a Harrisona, a potem zaczął być zapraszany na wielkie festiwale rockowe (między innymi w Monterey i w Woodstock), nie oczekiwano od niego, by nagle stał się rockmanem. Jego muzyka nie zawierała ułatwień. Odwrotnie: sitar Shankara fascynował swoim egzotycznym brzmieniem i symbolizował Indie, które postrzegano w ostrej opozycji do całej cywilizacji Zachodu. Rodził się właśnie ruch hipisowski, a jego młodzi zwolennicy, wzorem bitnikowskiego poety Allena Ginsberga, inspirowali się Indiami jako kolebką buddyzmu i wschodniej mistyki. Te hipisowskie, kontrkulturowe Indie były krainą aśramów i nauczycieli medytacji, celem mitycznej podróży na Wschód. Nie były to nawet Indie Gandhiego, ale raczej Krishnamurtiego, bo Gandhi, choć głosił zasadę non violence podzielaną przez pacyfistycznie zorientowanych hipisów, był jednak politykiem, a nie natchnionym filozofem jak Krishnamurti. W Polsce śladów tych inspiracji doszukiwano się w prozie Edwarda Stachury i nie brakowało opinii, wedle których rozmówcą narratora książki „Fabula rasa” był właśnie Krishnamurti.

Indie mistyków i mędrców, odkrywane kiedyś przez Hermana Hessego i Carla Gustava Junga, silnie przemawiały do wszystkich tych młodych ludzi z Ameryki i Europy, którzy najchętniej porzuciliby cały otaczający ich świat cywilizacyjnych udogodnień i mieszczańskiej zapobiegliwości.

I choć te Indie, istniejące zdecydowanie bardziej w wyobraźni niż w rzeczywistości, zdawały się zupełnie nie pasować do hałaśliwego anglosaskiego show-biznesu, zostały przez ów show-biznes bardzo szybko kupione. „Hare Krishna, Hare Rama”, mantra hinduistycznej wspólnoty krisznaitów, stała się muzycznym przebojem i śpiewali ją aktorzy w musicalu „Hair”. Historia księcia Siddharthy Gautamy, czyli Buddy, przypomniana dawniej w powieści Hessego, od końca lat 60. upowszechniana była w niezliczonych wersjach – przywoływano ją w piosenkach, cytowano w popularnych magazynach z „Playboyem” włącznie, a wreszcie zainspirował się nią Bernardo Bertolucci i w 1993 r. nakręcił film „Mały Budda”.

Duchowość z supermarketu

Indie stanowiące obiekt fascynacji dzisiejszych admiratorów Bollywoodu to jednak coś zupełnie innego niż ów bitnikowsko-hipisowski mit Wschodu. Nie tylko dlatego, że kiedyś docierały do nas jako twór zachodnich poszukiwaczy nowej duchowości, a teraz są towarem eksportowanym prosto z Indii. Różnica fundamentalna wynika z daleko idących przemian kultury w skali globalnej, które spowodowały, iż wszelka tak zwana egzotyka, z indyjską włącznie, zyskała status powszechnie dostępnego asortymentu. Amerykański antropolog Gordon Mathews używa do opisu tej sytuacji metafory supermarketu i sugeruje, że aby ją zrozumieć, należy „połączyć tradycyjną ideę kultury jako sposobu życia pewnego ludu z bardziej współczesną koncepcją kultury jako informacji i tożsamości dostępnych w globalnym supermarkecie kultury”.

Zalążki tego stanu rzeczy już 20 lat temu dostrzegał francuski piewca postmodernizmu Jean-François Lyotard, który pisał: „Eklektyzm jest stopniem zero współczesnej powszechnej kultury: słucha się reggae, ogląda westerny, na lunch jada się kanapki z McDonald’sa, a na kolacje potrawy kuchni miejscowej, w Tokio używa się paryskich perfum, a w Hongkongu nosi ciuchy retro; wiedza zaś ma zastosowanie w teleturniejach”.

Indie w dzisiejszej recepcji przejawiającej się w namiętnym oglądaniu filmów bollywoodzkich, słuchaniu muzyki z ich ścieżek dźwiękowych, kupowaniu ubrań i biżuterii w sklepach indyjskich byłyby zatem przede wszystkim skutkiem wyboru estetycznego, a nie ideologicznego. Były także dowodem na to, że świat współczesny poprzecinany jest związkami kulturowymi najrozmaitszych rodzajów.

Nawet „podróże na Wschód” mają dziś inny charakter niż wtedy, kiedy Jack Kerouac pisał „Wędrowców Dharmy”, a Allen Ginsberg włączał impresje z Indii do swoich wierszy. Współcześni travellersi przemierzający Indie i podnóża Himalajów traktują starych hipisów, którzy odkrywszy swój raj gdzieś na Goa nie ruszają się z miejsca, jak niezrozumiały relikt dawno minionej przeszłości. Dla tych nowych podróżników Indie nie są ani mitem, ani ziemią obiecaną – są przede wszystkim rezerwuarem doznań, co łatwo stwierdzić nawet na przykładzie polskich świadectw literackich, w książkach Uli Ryciak, Maksa Cegielskiego czy Agaty Królikowskiej. W reportażu „McLeod Mandala” Agaty Królikowskiej czytamy: „Indie są równie fascynujące, co męczące. Ilość bodźców atakująca na każdym kroku przeciętnego travellersa z Zachodu bywa wręcz nieznośna. Ciało i duch, osaczone natłokiem wrażeń, poddawane są ciężkiej próbie. [...] Sam przyjazd do Dharamsali przypomina przybyszowi z Zachodu przekraczanie kolejnych kręgów wiodących z jednego świata do drugiego. Od zgiełku do wyciszenia. Od chaosu do kosmosu”.

Egzotyczne masło

Bohaterka „Tańca ptaka” Uli Ryciak spotyka na swojej drodze Indie nędzy i cierpienia. Na wybrzeże subkontynentu trafia zresztą w momencie ataku potężnego tsunami w 2004 r. Ale są to również (tak samo jak w cytowanej książce Królikowskiej i jak w „Masali” Maksa Cegielskiego) Indie nadmiaru wrażeń. Bo w istocie chodzi o ów nadmiar, o kolekcjonowanie wrażeń i o konfrontację z tym, co obce i nieoczekiwane. Wymiar mistyczny, tak ważny dla zachodnich buddystów, bitników i hipisów, liczy się tu o wiele mniej niż travellerska przygoda, podobnie jak spotkania z ludźmi są o niebo ważniejsze od zwiedzania starych świątyń. Te Indie są nie tyle głębokie i tajemnicze, ile po prostu ciekawe, jak ciekawy może być świat, przemierzany wzdłuż i wszerz i oferujący podróżnikowi moc nowych doznań.

W gruncie rzeczy o to samo chodzi fanom i fankom Bollywoodu, którzy namiętnie kolekcjonują płyty z filmami indyjskimi i wsiąkają w to, jak w rodzaj ciężkiego uzależnienia. „Monsunowe wesele”, które zwykle było pierwszym krokiem na tej drodze, po jakimś czasie okazuje się „za mało hinduskie”, więc poszukuje się nieznanych poza kręgami fanów indyjskich melodramatów z przesadnie ekspresyjną grą aktorów albo indyjskich horrorów, o których istnieniu nie wiedzą nawet najbardziej wyrafinowani i zaznajomieni z historią kina światowego odbiorcy filmów zachodnich.

Choć na pierwszy rzut oka Indie travellerskie i bollywoodzkie to dwa różne światy, tak naprawdę postawy i oczekiwania są w obu przypadkach podobne i sprowadzają się do przeżywania podniet oferowanych przez kulturę inną niż nasza. Kryje się w tym jednak znamienny paradoks, bo ta niby egzotyczna oferta wchodzi jak w masło w znaną wszystkim zachodnią popkulturę, a pierwotnie obce konwencje podejrzanie łatwo ulegają oswojeniu.

Mirosław Pęczak

Polityka 44.2007 (2627) z dnia 03.11.2007; Kultura; s. 73
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną