Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Gombrowicz poszedł na wybory

Młodzi wpłynęli znacząco na wynik ostatnich wyborów, młodzi wzięli sprawy w swoje ręce, powtarzają komentatorzy. Wygląda więc na to, że Synczyzna wygrała z Ojczyzną uosabianą przez braci Kaczyńskich. Może zatem Donald Tusk powinien dziękować nie tylko Władysławowi Bartoszewskiemu, ale także Witoldowi Gombrowiczowi, który z zaświatów patronował buntowi tej młodej Polski?

Teraz, kiedy opadł już kurz bitewny, bardziej zrozumiałe stają się wysiłki Romana Giertycha, wówczas ministra edukacji narodowej, który chciał za wszelką cenę usunąć Gombrowicza z listy lektur obowiązkowych. Wiedział, co robi. Gombrowicz jest bowiem ciągle bardzo niebezpiecznym konkurentem w walce o dusze młodych rodaków, którym Giertych wolałby zlecić do przeczytania dzieła wszystkie Henryka Sienkiewicza, najbardziej polskiego z polskich pisarzy, tworzącego, jak pamiętamy ze szkoły, w niemałym trudzie – dla pokrzepienia serc.

Gombrowicz też krzepi, ale inaczej: namawia mianowicie, aby próbować przezwyciężać staroświecką formułę polskości, przenoszoną bałwochwalczo z odległych wieków w czasy dzisiejsze. „Rozluźnić to nasze poddanie się Polsce! – pisał w przedmowie do „Trans-Atlantyku”. – Oderwać się choć trochę! Powstać z klęczek! Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się przed narodem, jak przed każdą zbiorową przemocą. Uzyskać – to najważniejsze – swobodę wobec formy polskiej, będąc Polakiem być jednak kimś obszerniejszym i wyższym od Polaka!”.

To właśnie w „Trans-Atlantyku”, którego Roman Giertych, wówczas minister, nie lubił bodaj najbardziej, padają obrazoburcze słowa: „Do diabła z Ojcem i Ojczyzną! Syn, syn, to mi dopiero, to rozumiem! A po co tobie Ojczyzna! Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną ty Ojczyznę zastąp, a zobaczysz!”. Znamienną tę kwestię wypowiada Gonzalo, ekscentryczny milioner homoseksualista, który ma stanąć do pojedynku z polskim szlachcicem, Kobrzyckim Tomaszem, dawniej Majorem, teraz dziarskim Emerytem. Przyczyna zwady jest nie byle jaka, zepsuty Gonzalo chce uwieść ukochanego synka majora, niewinnego Ignasia, który ma przecież zostać godnym spadkobiercą swych przodków, chronić wartości rdzenne i bohaterstwem naszym imponować innym nacjom, nie tak bohaterskim. Podziw w nich wzbudzać.

Gombrowiczowski „Trans-Atlantyk”, mimo upływu lat, wciąż jest na fali, płynie w dal, sprytnie omijając mielizny. (Dla przypomnienia: w czasach PRL też nie był dobrze widziany). Tylko pasażerowie się zmieniają, zaś za sterem stają coraz to młodsi ochotnicy. Gombrowiczowski krytyczny stosunek wobec bogoojczyźnianych sloganów od lat prezentuje młody teatr (o czym niejednokrotnie pisaliśmy), a także sztuki plastyczne, o kabarecie nie wspominając. Na stworzoną przez ojców rzeczywistość spogląda z punktu widzenia synów również polskie kino, jeżeli ma tylko odwagę zmierzyć się z tematem współczesnym, co jednak nie zdarza się zbyt często, ale lepsze to niż nic. Ostatnio znowu pojawiło się parę książek młodych autorów usiłujących „pisać Gombrowiczem”. Gdyby analitycy zajmujący się przepowiadaniem wyników wyborów choć pobieżnie zaznajomili się z tą twórczością, nie dziwiliby się aż tak bardzo, że młodzi Polacy 21 października 2007 r. dali głos.

Ojcowizna, dziadowizna

Co wyrosło z Gombrowiczowskiego Ignasia, którego ojciec, arcy-Polak, zasłaniał własną piersią przed dekadenckim światem reprezentowanym przez niemęskiego mężczyznę Gonzalo? Przemysław Czapliński, recenzując w „Gazecie Wyborczej” najnowszą powieść Dawida Bieńkowskiego „Biało-czerwony”, napisał, że jej główny bohater mógłby być właśnie owym Ignasiem w wieku dojrzałym, czyli już Ignacym – rzecz jasna nie w sensie metrykalnym, lecz symbolicznym. Z tym że ów Ignacy ma w książce na imię Paweł. Dawid Bieńkowski, rozmaicie oceniany przez krytyków, ma jedną niewątpliwą zaletę, której rówieśnicy mogą mu pozazdrościć. Umie mianowicie stworzyć bohatera nie z papieru, ale z krwi i kości. Taki był jego Euzebek z „Nic”, pazerny pionier kapitalizmu zaczynający na Jarmarku Europa na Stadionie Dziesięciolecia, takim pełnowymiarowym bohaterem jest też Paweł z „Biało-czerwonego”.

Paweł należy do pokolenia zwycięzców, którzy poczuli się pełnoprawnymi właścicielami nowej Polski, jakikolwiek dodalibyśmy jej liczebnik porządkowy. Jest wziętym prawnikiem, ma kancelarię, żonę, dziecko i samochód. Ciężko pracuje, a w wolnych chwilach popija whisky, bo człowiek sukcesu tak musi. Chwali się apartamentem 250-metrowym w ekskluzywnej dzielnicy, wyposażeniem i sąsiedztwem w najlepszym stylu. Gdybyśmy dotarli do jego CV, które jest dzisiaj aktem potwierdzającym nobilitację młodego Polaka, prawdopodobnie nie wyszlibyśmy z podziwu.

Ale „Biało-czerwony”, który chwilami przypomina palimpsest pisany na starym egzemplarzu „Trans-Atlantyku”, wcale nie jest pochwałą Pawłów, którzy przy bliższym poznaniu okazują się, oględnie mówiąc, mało sympatycznymi facetami, a w istocie – troglodytami w modnych ciuchach. Jak się bowiem okaże, bohater Bieńkowskiego nie jest ani dobrym mężem, ani przykładnym ojcem, a o patriotyzm też lepiej nie pytać. Wyniesione z rodzinnego domu przekonanie, iż mężczyzna musi być twardy, okazuje się w praktyce mało przydatne.

Kto jest mentorem Pawła? Otóż jest nim dziadek, może jednocześnie ojciec, żywy – mimo biblijnego wieku – wzór wszelkich cnót polskich, męskich, rycerskich. Z wyglądu przypomina muzealny rekwizyt: „Ubrany dość niepospolicie dzisiaj, w kontusz barwny, spięty pasem haftowanym, szabla przypięta przy pasie się kołysze, opaska biało-czerwona na rękawie. Na nogach wyglansowane czarne oficerki z umocowanymi ostrogami”. Każdy element stroju pochodzi z innej epoki, ale nie ma się czemu dziwić: brał udział w kampanii wrześniowej, ale też napoleońskiej, był pod Grunwaldem i pod Lenino, nie wspominając licznych powstań narodowych.

Dziadek uwielbia wspominać sławne szarże: „Ach! Atak kawalerii na czołgi jest zawsze wspaniały! Chłopcy spadali z koni jeden po drugim, ale żaden się nie cofnął, nie zawahał. Honor, przede wszystkim honor”. Wnukowi zaś, który winien go naśladować, przekazuje taką życiową mądrość: „...mężczyzna ma taką powinność. Musi bronić swojego kraju, swojej ojczyzny, i czasami musi zginąć. To zaszczyt być mężczyzną, to zaszczyt być mężczyzną w takim kraju jak nasz!”. Paweł nie ma akurat okazji, żeby iść na barykadę, więc realizuje postulowany wzorzec męskości w życiu, na przykład w kawalerskiej szarży samochodem na uliczne barierki, oczywiście po spożyciu alkoholu, co Polakowi z ułańską fantazją przystoi.

Jeżeli nawet sam Bieńkowski chwilami szarżuje w wyszydzaniu wzorca męskości-polskości, to jednak jego powieść jest w sumie udaną satyrą na narodowe stereotypy, sztucznie podtrzymywane przy życiu przez anachronicznych ojców-dziadków. Przekonuje tym bardziej, że w zakończeniu czeka nas nieoczekiwany zwrot akcji, do czego jeszcze wrócę.

Bohater z rozpiętym rozporkiem

Jednym z niezauważonych filmów ostatniego festiwalu w Gdyni był debiutancki obraz Grzegorza Packa „Środa, czwartek rano”, rzeczywiście z licznymi wadami, w którym znalazło się jednak kilka scen zwracających uwagę. Akcja dzieje się jednej nocy z 1 na 2 sierpnia w Warszawie, czyli zahacza o obchody – zapewne huczne, jak to w ostatnich latach – rocznicy wybuchu Powstania. Z tym że młodzi bohaterowie, trochę z innego świata, nie za bardzo przejmują się świętem dziadków pokazujących się od czasu do czasu w kadrze, z odkurzonymi medalami na piersiach. Sprawiają wrażenie przybyszów, którzy z zaciekawieniem, ale i z pewnym zdziwieniem przyglądają się tubylczym rytuałom.

Do bliższego spotkania z kombatantem dochodzi w toalecie, gdzie akurat zaszedł też młodociany bohater filmu. Powstaniec stojąc przy pisuarze snuje wspomnienia walk, które stoczył w obronie stolicy; widać, że w przeszłości czuje się znacznie lepiej niż we współczesności, kiedy zaś kończy i czeka na reakcję przypadkowego słuchacza, ten zwraca mu uwagę: Nie zapiął pan rozporka. Międzynarodowe porozumienie jest możliwe jedynie w trakcie wspólnego wykonania powstańczej piosenki, ale następnie każdy pójdzie swoją drogą.

Trochę różni się ten obraz od reportaży pokazywanych w telewizji w okolicach wielkich rocznic, w których patriotycznie usposobieni młodzieńcy zapewniają, że w razie potrzeby nie wahaliby się poświęcić życia dla ojczyzny, tymczasem zaś pragną wziąć udział w wojnie na niby, czyli w rekonstrukcji którejś ze sławnych bitew – przegranych militarnie, lecz wygranych w wymiarze moralnym. Co nie znaczy, że te ich wyznania nie są szczere. W gruncie rzeczy bardziej chodzi o formę – znowu Gombrowicz wychyla się z „Trans-Atlantyku” – niż o treść.

Kiedy patriotyzm staje się narzucanym obowiązkiem, rytuałem bardziej niż żywą treścią, powoduje reakcję obronną. Dlatego młodzi autorzy kpią zdrowo w szczególności z urzędowego patriotyzmu, zakotwiczonego w sarmackiej przeszłości, opartego na dość prostym kanonie zasad: Polak musi...

Z karykaturą takich właśnie patriotycznych przykazań spotyka się bohater wydanej niedawno powieści Michała Witkowskiego „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej”, też odwołującej się do Gombrowicza, choć nie wprost, tylko poprzez poetykę gawędy szlacheckiej („gawędy szlacheckiej i ballady podwórkowej”, precyzuje Maria Janion). Otóż bohater ów w swej pielgrzymce do Lichenia spotyka rodaka, któremu zwierza się, iż swym wysłużonym małym Fiatem rozjechał niechcący, rzecz jasna, sarnę. W obcym zdarzenie owo uruchamia cały ciąg skojarzeń, z biedną sarną na pierwszym planie: „Panie, sarnę, hi hi! Kaczkę może? Ja, panie, audicą, nie żadnym maluchem, do malucha, panie – nie wsiadłbym! Mężczyzna, panie, mężczyzna, Polak, musi, musi... na polowanie!

Musi cnót posiadać wiele,
Kochać Boga, kochać bratni lud,
Tęgo krzesać w karabelę,
Grzmieć z gwintówki gdyby z nut
Mieć w miłości kraj ojczysty
Być odważnym jako lew,
Dla tej ziemi zajebistej
Na skinienie oddać krew!
Na skinienie oddać krew!”.

Wierszyk jak z elementarza, ale czy stare te książeczki mają dziś jeszcze zastosowanie? Artyści sięgnęli też do elementarza. W warszawskiej Królikarni można było ostatnio obejrzeć wystawę „Alementarz”, przygotowaną przez grupę Łódź Kaliska. Na jednej z plansz widniał wykonany dziecięcą ręką (jak w starym podręczniku Falskiego) napis: „Musimy kochać swoją ojczyznę/Powiedziała Pani. Ala kocha swoją Ojczyznę”. Reszta jednak się nie całkiem zgadzała. Bo oprócz Ali, która ma lalę Barbie, pojawiał się też Ali, oboje zresztą okazali się być kolorowymi imigrantami. Właśnie uczą się, jak zostać dobrymi Polakami, ale jednocześnie z polskim wkuwają angielski, na razie są przy literze a (stąd „Alementarz”). Takie elementarze, jakie czasy.

Kto donosił na papieża?

Nie ma nawet pewności, czy młodych obchodzą jeszcze okrutne zabawy dorosłych, polegające na szukaniu sobie nawzajem haków w życiorysach. Niektórych zapewne tak, ale na przykład w filmie nie widać tego rodzaju ekscytacji. Nie obchodzi mnie nawet, kto donosił na papieża – stwierdza Bartek, główny bohater wchodzącego wkrótce na ekrany filmu Jerzego Stuhra „Korowód”. Z kolei młoda dziewczyna, rozpoczynając poważną rozmowę z ojcem o jego peerelowskiej przeszłości, wyznaje, że nie orientuje się, czy dokuczali mu wówczas ubecy, czy może esbecy? Kto wie, może jednych i drugich traktuje tak samo jak agentów carskiej ochrany.

„Korowód” to pierwszy polski film o lustracji, ale pokazanej z punktu widzenia nie ojców, lecz dzieci. Taki był pomysł Stuhra, rektora krakowskiej szkoły teatralnej, który zapewne zawarł w scenariuszu obserwacje poczynione w czasie pracy pedagogicznej. Wspomniany Bartek jest studentem, który zarabia pisaniem prac magisterskich, czyli oszukuje, w dodatku bez najmniejszego poczucia winy. Ponadto ma zmysł obserwacyjny, dlatego potrafi podrzucić zaprzyjaźnionemu magazynowi jakiś sensacyjny temat – na przykład, że w wagonie restauracyjnym spotkał samotną popularną gwiazdkę. Ale na trop o wiele bardziej atrakcyjnego tematu wpadnie za chwilę – oto z przedziału pociągu Kraków–Warszawa znika niespodziewanie jeden z pasażerów. Jest podejrzenie, że padł ofiarą grasujących w pociągach łobuzów. Tylko Bartek zna prawdę. Nieznajomy upozorował zniknięcie, aby zniknąć z oczu rodzinie i znajomym, którzy za chwilę dowiedzą się, że był TW. Los człowieka jest teraz w rękach Bartka, który ma nad nim absolutną władzę – wystarczy jeden telefon, a sprawa trafia na pierwsze strony gazet (uciekający jest znaną osobistością).

W ten sposób Stuhr wciąga pokolenie dzieci w świat koszmarów ich rodziców. Nie myślcie sobie, że przeszłość to nie jest wasz problem, bo jakkolwiek stanowczo byście wyrażali swoje désintéressement, was też on dotyczy. Synczyzna wcale nie tak prosto wyzwala się od Ojczyzny, jak by się wam mogło wydawać.

Ani ojczyzna, ani synczyzna

Jak pamiętamy, u Gombrowicza ów tryumf Synczyzny też nie był wcale tak jednoznaczny. „Trans-Atlantyk” kończy się oczyszczającym śmiechem: „Ryczą, aż chyba Buchają. I dopieroż od Śmiechu, do Śmiechu, Śmiechem Buch, Śmiechem bach, buch, buch Buchają!...”. Ten śmiech uderza we wszystkie hierarchie i formy, zachowuje dystans wobec tego, co się wywyższa.

Nasuwają się pewne analogie z tą sceną, kiedy dotrzemy do zakończenia „Biało-czerwonego” Bieńkowskiego. Wprawdzie Pawełek ostatecznie skompromitował się i pogrążył, ale dziadek, który jest może ojcem, zaprasza do ostatniego poloneza. Okazja jest znakomita, Paweł został bowiem wyróżniony Biało-Czerwonym Promilem za kawaleryjską jazdę samochodem. Wszyscy zaproszeni goście piją mocno, jak to prawdziwi Polacy, śmieją się, „ryczą aż chyba”, więc w pierwszej chwili nie zwracają uwagi, że za moment kogoś ważnego w towarzystwie zabraknie. Gdyby Paweł był trzeźwiejszy, pewnie dotarłoby do niego, co żona mówi: „Ja już tutaj dłużej nie zostanę. Tu się nic nie zmieni, ja też tutaj niczego nie zmienię. I ja już nie mogę. Trzymaj się, Paweł”. I następnie odfruwa, i to nie sama, lecz z synkiem, którego zabiera Pawłowi i wiecznemu dziadkowi, który chciałby go wychować na dobrego Polaka, czyli swój klon. Paweł, kiedy oprzytomnieje, zrozumie, że właśnie stracił rodzinę, dla której miał być niezastąpionym twardym ojcem-mężem. Żona wybrała wolność, a on zostaje ze swymi kompanami zachwalającymi wódkę, żurek, staropolski bigos i husarskie szarże.

Czyżby Bieńkowski chciał nam dać do zrozumienia, że oto nadchodzi czas Matczyzny? Tego Gombrowicz nie przewidział.

Polityka 44.2007 (2627) z dnia 03.11.2007; Kultura; s. 70
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną