Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Kraj dla starych ludzi

Oscarowy film 'To nie jest kraj dla starych ludzi' nie bez powodu cieszył się w Polsce sporym powodzeniem. W tym samym czasie pojawiło się kilka dzieł krajowych reżyserów, którzy odrzucają tytułową sugestię. Jakkolwiek może to wydać się zaskakujące, stary człowiek znowu ma coś do powiedzenia w polskiej sztuce.


Andrzej Łapicki. Fot. Tadeusz Późniak
 
 

Początek III Rzeczpospolitej nie najlepiej wróżył twórcom czynnym w minionej epoce. Zamilkli cenieni jeszcze niedawno pisarze, jedni z własnej woli (jak choćby Tadeusz Konwicki), inni z konieczności, o czym wiele mogliby opowiedzieć redaktorzy nowych wydawnictw oddalający ze wstrętem rękopisy niezasługujące ich zdaniem na druk w odmienionej rzeczywistości. Na licznych festiwalach filmowych tryumfy święciło kino coraz to nowszych roczników, nie wspominając o teatrze, gdzie litościwie pozwolono pracować kilku starym mistrzom, podczas gdy resztę scen wzięli w swe ręce niedawni debiutanci. „Młody je... starego!” – napisał nie tak dawno bardzo ambitny twórca w manifeście skierowanym do załogi stołecznego Teatru Powszechnego, co wielu oburzyło, lecz niesłusznie. Autor owych słów zdobył się bowiem na szczerość, której mogliby mu zazdrościć podobnie myślący rówieśnicy.

W ostatnim czasie coś się jednak zaczyna zmieniać. Przypomnijmy choćby kilka największych wydarzeń kulturalnych minionych miesięcy. Nominowany do Oscara film o Katyniu nakręcił Andrzej Wajda. Drugą już Nike za najlepszą książkę roku dostał Wiesław Myśliwski. Pierwszą powieść o Jedwabnem („Pingpongista”) napisał Józef Hen. Na ostatnim festiwalu w Gdyni nagrodę za najlepszą rolę dostała Danuta Szaflarska. W „Iwanowie” Czechowa, którego premiera odbyła się właśnie w Teatrze Narodowym, po latach przerwy pokazał się na scenie Andrzej Łapicki, i był to powrót w wielkim stylu. Zagrał świetnie hrabiego Szabelskiego, a kiedy w finale mężczyźni pokazali się w smokingach, on jeden wyglądał w nim naprawdę dobrze. W tej sekwencji zdarzeń można umieścić jeszcze niedawną nominację Izabelli Cywińskiej na stanowisko dyrektora stołecznego Teatru Ateneum; kobiecie nie będziemy liczyć lat, lecz z całą pewnością trudno byłoby ją zaliczyć do popieranej przez media kategorii młodych zdolnych.

Sezon po sezonie

Starzy ludzie pojawiają się znowu w polskich filmach. I już nie są wcale tak żałośni jak jeszcze niedawno, kiedy nie mieli młodym bohaterom występującym na pierwszym planie nic istotnego do powiedzenia. Bo jak można było traktować ich poważnie, kiedy potrafili jedynie narzekać na złe czasy oraz ewentualnie recytować wnukom stare wierszyki w rodzaju „Kto ty jesteś? Polak mały”. Pomijając, że głosząc pochwałę wartości rodzinnych, sami nie potrafili wcielić ich w życie. Krótko mówiąc, nie było ani czego zazdrościć, ani kogo naśladować.

Nic zatem dziwnego, że postaci w wieku powyżej sześćdziesiątki przemykały jedynie po ekranie niczym cienie zapomnianych przodków. Co miało fatalne skutki dla aktorów starszych pokoleń, praktycznie pomijanych w obsadzie. Dlatego z ogromnym zdziwieniem przyjęto parę lat temu debiutancki film Jacka Borcucha „Tulipany”, w którym, prawdę mówiąc, nie działo się wiele ciekawego, za to na ekranie zachwycali odkurzeni aktorzy, o których istnieniu wielu kinomanów mogło już zapomnieć, jak przykładowo Małgorzata Braunek, czyli Oleńka Billewiczówna z „Potopu”, Jan Nowicki, Tadeusz Pluciński czy Zygmunt Malanowicz. (Malanowicz, niezapomniany chłopiec z „Noża w wodzie” Romana Polańskiego, odkryty został też ponownie dla teatru przez Krzysztofa Warlikowskiego).

Na znacznie dalej idący pomysł wpadł dokumentalista Jacek Bławut, który postanowił zaangażować do swego pierwszego filmu fabularnego aktorów najbardziej wiekowych, w tym pensjonariuszy domu aktora seniora w Skolimowie. Film ciągle powstaje, choć pech reżysera polega na tym, że parę osób z planowanej obsady mu już ubyło, m.in. Leon Niemczyk, który jednak zdążył wystąpić w filmie Janusza Majewskiego „Po sezonie”. Jak sugeruje tytuł, była to liryczna opowieść dziejąca się w opuszczonym pensjonacie, gdzie mężczyzna dobiegający kresu swego burzliwego życia spotyka młodą kobietę po przejściach. I będzie to spotkanie ważne dla nich obojga.

Głównym bohaterem debiutanckiego filmu Łukasza Palkowskiego „Rezerwat” jest młody, lecz średnio utalentowany fotoreporter, który wprowadza się na jakiś czas do starej kamienicy na warszawskiej Pradze. Właściciel zwalnia go na parę miesięcy z opłat pod warunkiem, że przygotuje mu zdjęciową dokumentację domu, która przekona urzędników, iż ruderę trzeba natychmiast zburzyć. Wtedy będzie można na zwolnionym placu postawić apartamentowiec dla lepszych lokatorów. W omówieniach filmu z reguły najwięcej miejsca poświęcano egzotyce prawobrzeżnej części stolicy, rzeczywiście pokazanej barwnie, z humorem i nostalgią. Uwadze mogła natomiast umknąć jedna z najważniejszych postaci filmu – stary fotograf, prowadzący swój zakład nieprzerwanie od wielu lat. To właśnie ów rzemieślnik starej daty zwróci młodszemu koledze uwagę na niedociągnięcia warsztatowe, ale też osądzi go surowo za nieetyczne zachowania. O wiele lepiej dogaduje się zresztą z nastoletnim adeptem fotografii reportażowej.

Ale ów stary fotograf jest również strażnikiem pamięci: na zgromadzonych w jego zakładzie starych zdjęciach utrwalona została historia miejsca i ludzi. To one właśnie sprawią, że rzutki biznesmen, który chciał zburzyć odzyskaną kamienicę, przypomni sobie, skąd pochodzi, i ostatecznie zmieni swą decyzję. Gdyby nie fotograf, happy endu raczej by nie było. A tak stary dom pozostanie na swym miejscu wraz z lokatorami. Ich czas jeszcze nie minął.

Jeszcze nie pora umierać

Dom, tym razem jednak willowy, choć też sprzed wieku, był miejscem zamieszkania, a zarazem najpilniej strzeżonym skarbem czy wręcz częścią osobowości głównej bohaterki filmu Doroty Kędzierzawskiej „Pora umierać”. Główną rolę zagrała rewelacyjnie Danuta Szaflarska, sześćdziesiąt lat po swym debiucie w „Zakazanych piosenkach”. Kreowana przez nią pani Aniela jest mała, drobna i opuszczona, ale bynajmniej nie bezradna. Może to nie jest kraj dla starych ludzi, mogłaby powiedzieć za Coenami, lecz to jest problem kraju, nie mój. Pani Aniela stawia bowiem światu warunki i nie chce iść na żadne ustępstwa. Także wobec swych najbliższych, czyli syna, raczej średnio lotnego, choć pazernego, i ulepionej z tej samej gliny wnuczki. Ostatecznie i tak postawi na swoim, również w sprawie przyszłości starego domu. Nie zgodzi się mianowicie, by drewnianą, pamiętającą lepsze czasy willę sprzedać sąsiadowi, któremu stary dom – jak i jego uparta lokatorka – burzą krajobraz.

Szaflarska zagrała staruszkę pełną godności, zbuntowaną i niepoddającą się tyranii najbliższych, wyznających już nieco inne wartości. Co jest zaprzeczeniem potocznego obrazu babci zdegradowanej, utyskującej i ubezwłasnowolnionej, pełniącej w pokorze przypisaną jej przez tradycję i wygodę rodziny rolę. „Pora umierać”, wbrew sugestywnemu tytułowi, to jest film o życiu. Danuta Szaflarska występuje też z powodzeniem w „Żarze” według Máraiego, granym w małej salce Teatru Narodowego, gdzie partneruje Zbigniewowi Zapasiewiczowi i Ignacemu Gogolewskiemu. Razem tworzą wspaniałe trio. Spektakl, na który trudno dostać bilety, powstał bez wątpienia z myślą o starszych widzach. Co może znaczyć, że także teatr dostrzegł wreszcie tę kategorię wiekową, raczej nieskorą do zachwytów nad dokonaniami dramaturgów zaliczanych do nurtu brutalistów.

Z całą pewnością ten kraj to nie jest raj dla starych ludzi, ale starzy ludzie chcą nie tylko godnie umierać. Chcą również godnie żyć. Sztukę o starym człowieku napisał ostatnio Przemysław Wojcieszek, jeden z najciekawszych twórców swego pokolenia, spełniający się zarówno w kinie, jak i w teatrze. Tytuł „Miłość ci wszystko wybaczy” zapowiada rzecz sentymentalną, co jednak w realizacji na deskach stołecznej Polonii nie całkiem się potwierdza. Owszem, bohater, 80-letni pan Kazimierz, samotny mężczyzna z ciężkim bagażem przeszłości, wzrusza się słuchając starych płyt, ale nie jest też tak, że zatrzymał się w epoce Hanki Ordonówny. Mimo pogarszającego się stanu zdrowia wciąż jest ciekawym świata wrażliwym człowiekiem. I właśnie ma okazję poznać kilkoro młodych ludzi, którzy zjawiają się w jego mieszkaniu.

Do pana Kazimierza trafiają niemal równocześnie początkująca wolontariuszka, pełna współczucia i miłosierdzia, energiczny sanitariusz, roztańczony lekarz, wreszcie dziewczyna z prowincji, która w wielkim mieście mogła znaleźć zatrudnienie jedynie w agencji towarzyskiej; właśnie próbuje się wyrwać z tego biznesu, co jednak nie jest wcale proste. Teraz wszyscy z większą lub mniejszą czułością pochylają się nad starcem, ale wkrótce okaże się, iż nie będzie to klasyczna relacja: wymagający opieki staruszek i jego dobroczyńcy. Wprost przeciwnie, szybko orientujemy się, że w istocie to spieszący z pomocą sami potrzebują pomocy. Każde z nich zdążyło już zwichrować swoje życie czy wręcz znaleźć się na skraju totalnego załamania, jak choćby dzielna wolontariuszka, pełna kompleksów. Spotykając się przy łóżku chorego poznają się bliżej i niewykluczone, że będą to ważne znajomości na dłużej. Tak czy inaczej, wizyty w mieszkaniu starszego pana nie pozostaną zapewne bez wpływu na ich dalsze życie.

A stary człowiek? „Starzy ludzie nie potrzebują pomocy” – powie pan Kazimierz, świetnie zagrany przez Stanisława Brudnego. Co nie znaczy, że nie docenia ofiarności odwiedzających go młodych ludzi. On tylko nie potrzebuje litości, zwłaszcza tej zleconej przez zakład opieki zdrowotnej, płatnej za każdą godzinę. Ostatni sukces życiowy pana Kazimierza polegał na tym, że potrafił to życzenie młodym przekazać i oni go zrozumieli.

Starzy ludzie przetrwali też do naszych czasów w telenowelach, gdzie pozostają w drugim planie, ale to nie znaczy, że są ludźmi zbędnymi. Na przykład w oglądanym przez miliony serialu „M jak miłość” mamy trzy pokolenia bohaterów, w tym mieszkających na wsi seniorów rodu, granych przez Teresę Lipowską i Witolda Pyrkosza. Ich rola w tasiemcu jest dosyć prosta, ale znacząca. Są bowiem strażnikami domu rodzinnego, do którego w każdej chwili mogą przybyć skaleczone przez miejskie życie dzieci. Nie będę udawał, że znam serial szczegółowo, ale kiedy tylko udaje mi się zobaczyć jakiś kawałek, to zawsze akurat pani Lipowska gotuje zupę, a następnie zachęca, by jeść póki gorąca. (Przypomina się gosposia ze sztuki Różewicza „Na czworakach”, która wygłasza hymny na cześć zupy). Przy parującej zupie stojącej na stole w rodzicielskim domu świat wygląda trochę lepiej. Serialowi bohaterowie posileni zupą, wysłuchawszy mądrych rad matki i ojca, nabierają nowych sił na kolejne, pełne nieprzewidzianych zdarzeń odcinki życia.

Prawdziwy dramat babki Polki

Jest w Polsce takie powiedzenie: z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Reguła nie dotyczy jednak zdjęć filmowych, o czym przekonuje także wchodzący wkrótce na ekrany debiutancki obraz Tomasza Drozdowicza „Futro”. Akcja koncentruje się tutaj wokół ustawionego w plenerze ogromnego okrągłego stołu, przy którym odbywa się wystawna uczta z okazji pierwszej komunii sympatycznego Kubusia. Nie jest to jednak posiadłość rodziców dziecka świeżo przyjętego do wspólnoty chrześcijańskiej. Imprezę zorganizowali dziadkowie i ich bogactwo mają podziwiać zaproszeni goście, reprezentujący dalszą i bliższą rodzinę.

Potoczne przekonanie jest takie, że w naszym dynamicznym kapitalizmie doskonale sobie radzą młodzi i rzutcy, zaś starzy nie biorą udziału w wyścigu szczurów. Tutaj mamy odwrócenie tej sytuacji. Dziadkom powodzi się doskonale, o czym świadczy imponujący dom wraz z supernowoczesnym, pełnym kosztownych bajerów wyposażeniem. Na tle takich właśnie posesji pokazują się ludzie sukcesu w kolorowych magazynach. Zresztą dziadek, pracownik firmy prowadzonej przez niemieckiego właściciela, zachowuje się cały czas jak dorobkiewicz świeżego chowu, usiłujący zaimponować gościom stanem posiadania.

Niestety, dziećmi nie za bardzo mogą się pochwalić. Może jeszcze córką lekarką, która jednak ma skomplikowaną sytuację z mężem nieustabilizowanym w kwestii preferencji seksualnych. Natomiast synowie to już prawdziwy dramat. Starszy jest ciężkim alkoholikiem, który nie potrafi powstrzymać się nawet przez parę godzin w czasie komunijnego przyjęcia syna. Podobnie zresztą jak jego żona, która z kolei jest narkomanką i zachowuje się skandalicznie. Dobrana para. Wreszcie najmłodszy syn, podobno pracownik agencji reklamowej, ale wiecznie bez pieniędzy. Przyjechał na uroczystość rodzinną, by pożyczyć pilnie pewną kwotę, a jest tak mocno zdesperowany, że nie zawaha się proponować szybkich usług seksualnych na miejscu.

Cała ta tragifarsa rodzinna zmierza do fatalnego finału, który przyjmujemy jako zasłużony, choć nie przez wszystkich uczestników zdarzeń. Najbardziej tragiczną figurą w rodzinie jest babcia, pani Irena, jak tytułuje ją ukraińska służąca. Pani Irena, zagrana ofiarnie przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską, to po prostu ideał. „Wszystko musi się udać”, mówi rozpoczynając przygotowania do uczty i potem dokłada starań, aby tak było. Rzadko wychodzi z kuchni, jeżeli już, to po to, by łagodzić spory i w miarę możliwości skrywać przed dalszą rodziną gafy popełniane przez bliższą rodzinę. Do czasu jednak. Kiedy już straci ostateczną nadzieję, ta wzorcowa matka Polka i babka Polka w jednej osobie powie ukraińskiej służącej, której matką chrzestną ma zostać: „Ja chcę mieć nowe dobre dziecko. Choć jedno dobre dziecko...”. Zapewne „Futro” nie jest wybitnym filmem, ale postać zagrana przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską naprawdę przekonuje. Jej dramat polega na tym, że ma poczucie dobrze wypełnionego obowiązku rodzicielskiego i jednocześnie już pewność, że dorosłe dzieci całkiem pogubiły się w nowych czasach. A przecież do nich miała należeć przyszłość.

Wiek refleksji

Dlaczego nasi twórcy pomyśleli nagle, że na uwagę zasługują nie tylko przedstawiciele ich własnej generacji, co przez lata było przecież regułą? Zapewne niektórzy autorzy sami z wolna wchodzą już w smugę cienia i zaczynają zadawać sobie pytania, które wcześniej ich nie zajmowały. A może to spojrzenie wstecz spowodowane jest też zmęczeniem wyścigiem, w którym biorą nieustannie udział, i rozczarowaniem znikomością odnoszonych zwycięstw. Zaczynają więc szukać bardziej trwałych wartości, odkrywając, że obok są ludzie pochodzący wprawdzie z zupełnie innego świata, ale ten ich świat wcale nie stracił jeszcze sensu.
 

Polityka 16.2008 (2650) z dnia 19.04.2008; Kultura; s. 62
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną