Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Sceny z życia kobiecego

Fot. Adam Golec/AGENCJA GAZETA Fot. Adam Golec/AGENCJA GAZETA
Na niedawno zakończonym Kongresie Kobiet padały propozycje zwiększenia udziału kobiet w życiu publicznym. W teatrze parytet nie jest potrzebny – tu rządzi młode pokolenie aktorek.

Królową mijającego sezonu teatralnego była bez wątpienia Sandra Korzeniak w roli Marilyn Monroe w przedstawieniu Krystiana Lupy „Persona. Tryptyk/Marilyn” z warszawskiego Dramatycznego. „Skojarzyła mi się z Marilyn, kiedy pierwszego dnia zobaczyłem ją w krakowskiej PWST. Miała w sobie podobne rozedrganie i intuicję ciała jak Marilyn” – opowiadał przed premierą reżyser. Młoda aktorka – dziś wydaje się, że urodzona do roli Monroe – nasyciła graną przez siebie postać własnymi wątpliwościami i lękami. Grała symbol seksu, ikonę popkultury i aktorkę wszech czasów, szamoczącą się w pułapce wygórowanych oczekiwań najbliższych i publiczności, badającą, czy za maskami kolejnych ról, które nakładała na scenie, ekranie i w życiu, kryje się jakaś prawdziwa twarz, czy przeciwnie – są tylko maski i pustka. I grała siebie – Sandrę Korzeniak, aktorkę do niedawna Starego Teatru, teraz warszawskiego Dramatycznego, próbującą stworzyć rolę na miarę wyśrubowanych oczekiwań reżysera, kolegów z zespołu i publiczności.

Na sukces w roli Marilyn Korzeniak zapracowała wcześniejszymi rolami. Lekko opóźnionej umysłowo Cate w „Zbombardowanych” Sary Kane w reż. Mai Kleczewskiej, Małgorzaty w „Mistrzu i Małgorzacie”, Marii w „Zaratustrze” i Edie Sedgwick w „Factory 2” – spektaklach Krystiana Lupy. Wszystkie z jakimś naddatkiem wrażliwości, wewnętrznym dygotem, nierzadko na granicy histerii. Łączące dziecięcą naiwność z wyrachowaniem, wewnętrzną czystość z zewnętrznym, brudnym opakowaniem.

Emancypacja w teatrze

Królowa sezonu była jedna. Ale pretendentek do tronu było w ostatnich latach więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Po raz pierwszy w historii naszego teatru można powiedzieć, że o jego obliczu (także w sensie dosłownym) decydują kobiety.

To prawdziwa rewolucja, jeśli wziąć pod uwagę, że dotąd przez całe stulecia nośnikami znaczenia w naszym (i nie tylko naszym) teatrze byli aktorzy. Ich koleżankom pozostawała z reguły (którą potwierdzają wyjątki) rola dekoracyjna. Twarzami teatru Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy, Dejmka byli mężczyźni: Trela, Radziwiłowicz, Holoubek, Olbrychski. Z pomocą klasycznych autorów wadzili się z Bogiem, z Historią, walczyli o władzę, knuli, spiskowali, w chwilach wolnych kochali lub zdradzali. W dzisiejszym teatrze, w spektaklach Lupy, Warlikowskiego, Jarzyny i młodszych – Kleczewskiej, Klaty czy Zadary – wiodące role dzierżą po równo kobiety i mężczyźni.

Upadek komunizmu wymiótł z naszych scen na długie lata literaturę romantyzmu. Dziurę w repertuarze wypełniły współczesne sztuki zachodnie oraz ich rodzime odpowiedniki, zapełniając sceny wykluczonymi i społecznie upośledzonymi – wśród nich poczesne miejsce przypadło kobiecym bohaterkom. Z kolei demokratyzujące i upubliczniające się teorie lektury feministycznej i genderowej pozwoliły interpretować klasyczne dramaty z innych niż dotąd pozycji. Do tego do teatru wkroczyły młode reżyserki. Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka zaczęło promować rodzime dramatopisarki i tzw. kobiecy punkt widzenia.

Do tego doszedł ważny w dzisiejszym, napędzanym przez marketing i reklamę świecie, aspekt medialny: rosnąca w siłę prasa kobieca potrzebowała bohaterek. Aktorki nadawały się do tej roli jak nikt inny. Pierwszy zrozumiał to Grzegorz Jarzyna, gdy obejmując w połowie lat 90. dyrekcję warszawskiego Teatru Rozmaitości, zapowiadał nowoczesny teatr w zachodnim stylu, a jego twarzami uczynił najzdolniejsze aktorki swojego pokolenia: Magdalenę Cielecką i Maję Ostaszewską. Ich talent, charyzma i uroda służyły promowaniu nowoczesnej, samoświadomej, światowej kobiecości.

Powiew świeżości

Dekadę później młodsze koleżanki Cieleckiej i Ostaszewskiej współtworzą kolejne odsłony teatru. Większość z nich to absolwentki krakowskiej PWST, gdzie przeszły przez zajęcia z Krystianem Lupą, który zachęca do głębokich poszukiwań w sobie, przekopywania się przez pokłady wspomnień, pragnień – uświadomionych i nie, rozprawiania się ze wstydami, kompleksami, traumami. Ich cechą wspólną jest gotowość do obnażenia się w roli – fizycznego i psychicznego. Nie przestają kopać w teatralną czwartą ścianę, dającą usypiające poczucie bezpieczeństwa aktorowi i widzowi. Doskonale przy tym czują ironię, mają poczucie humoru, potrafią bawić się teatrem.

Zacznijmy od Barbary Wysockiej, aktorki Starego Teatru, a od niedawna także reżyserki. Występuje głównie w spektaklach reżyserowanych przez Michała Zadarę – była m.in. Judytą w „Księdzu Marku”, Kasandrą w „Odprawie posłów greckich”, Ifigenią w „Ifigenii nowej tragedii (według Racine’a)”, a ostatnio zagrała w „Trylogii” wystawionej przez Jana Klatę. Wysocka wydaje się zawsze trochę wystawać poza ramy swojej roli, a nawet spektaklu. Bardzo energetyczna (złośliwi utrzymują, że role buduje na bieganiu i machaniu rękami), w każdym geście współczesna, a jednocześnie w zupełnie niedzisiejszy sposób uważnie wsłuchana w wypowiadane słowo, jakby poczuwająca się do roli przewodnika po tekście, wskazującego widzowi co bardziej znaczące jego fragmenty.

Rolą, po której zaczęło być głośno o Annie Ilczuk, aktorce wrocławskiego Teatru Polskiego, była Ofelia w „Hamlecie” w reż. Moniki Pęcikiewicz. W jej interpretacji drugoplanowa dotychczas postać stała się główną nośniczką sensów. To ona, a nie nijaki, plączący się bez celu po scenie Hamlet, wygłasza – co prawda z offu, jakby w myśli, samej sobie – jego najsłynniejszy monolog „Być albo nie być”. A potem popełni samobójstwo, nurzając całą scenę w wiadrach krwi. Z kolei o Dominice Biernat z bydgoskiego Polskiego teatralna Polska usłyszała po roli czeczeńskiej bojowniczki w świetnym spektaklu „Nord-Ost” w reż. Grażyny Kani. Jej relacja z ataku na Teatr na Dubrowce to popis świadomego, skupionego aktorstwa, w którym zamiast pokazu histerii, mamy – jak pisał w „Polityce” Jacek Sieradzki – „skondensowaną energię wściekłości na beznadziejny świat”.

Niedawno dołączyła do nich Patrycja Soliman, aktorka Teatru Narodowego. Duże, ciemne oczy i długie włosy predestynują ją do ról nadwrażliwców, wcieleń czystości i ogólnego niedopasowania do świata. Taka była jej Luiza – pacjentka szpitala dla psychicznie chorych w filmie Macieja Wojtyszki „Ogród Luizy”, Arycja w „Fedrze” Mai Kleczewskiej, takie miały być – mniej udane: introwertyczna Aniela w „Ślubach panieńskich” Jana Englerta czy Lulu w pretensjonalnym „Lulu na moście” w reż. Agnieszki Glińskiej. Wszystkie one złożyły się na jej najnowszą rolę – sceniczny majstersztyk: pensjonariuszki zakładu dla psychicznie chorych, wcielającej się w rolę Karoliny Corday w spektaklu „Marat/Sade” Mai Kleczewskiej. Inspirowana filmem „Idioci” Larsa von Triera scena zaślubin i nocy poślubnej Karoliny, poprzedzająca moment, w którym zabija Marata, to aktorstwo ekstremalne, wymagające olbrzymiej odwagi obnażenia się, nie tylko fizycznego. Drugie po Sandrze Korzeniak aktorskie odkrycie sezonu.

Piękne niczym modelki

Trzecim odkryciem sezonu jest zespół TR Warszawa. Po ostatecznym rozwodzie Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego, gdy z tym ostatnim odeszli z TR najbardziej znani aktorzy zespołu, wydawało się, że przyszłość sceny przy Marszałkowskiej stoi pod dużym znakiem zapytania. Z Jarzyną pozostała głównie aktorska młódź, wychowankowie teatru z czasów projektu Teren Warszawa, a sam dyrektor, częściej reżyserując za granicą niż we własnym teatrze, dawał do zrozumienia, że nie bardzo ma na nich pomysł. Przełomem okazał się ostatni rok, który przyniósł trzy nowe spektakle: zrealizowane przez Jarzynę „T.E.O.R.E.M.A.T.” i „Między nami dobrze jest” oraz „Portret Doriana Graya” w reż. Michała Borczucha. Wybudzony z hibernacji zespół pokazał, co potrafi. Przy okazji okazało się, że Cielecka i Ostaszewska mają swoje, wcale nie gorsze, następczynie.

Nową Cielecką krytycy ochrzcili już Katarzynę Warnke – blond piękność przetransferowaną ze Starego Teatru. W krótkim czasie zdążyła wcielić się w tajemniczą Nico, wokalistkę Velvet Underground w „Factory 2” Lupy, nadwrażliwą, walczącą o uwagę ojca, pogubioną Odettę w „T.E.O.R.E.M.A.C.I.E.” Jarzyny. Przede wszystkim zaś w świadomą pustki świata, w którym żyje Gladys Wotton z „Portretu Doriana Graya”, wstrząsająco, ale bez grama sentymentalizmu wypluwającą do mikrofonu „Je ne regrette rien” Piaf.

Agnieszka Podsiadlik i Roma Gąsiorowska przyszły do Rozmaitości jeszcze jako studentki, żeby wziąć udział w organizowanych przez teatr kursach aktorstwa. Pierwszą można było zapamiętać już kilka lat temu w autorskiej wersji „Romea i Julii” Redbada Klijnstry – była najprawdopodobniej Julią o najniższym głosie w historii wystawień tej sztuki. Jej głęboki alt i aparycję dziewczyny z sąsiedztwa wykorzystał Jan Klata, powierzając jej w swoim „Weź przestań” rolę Adrenalinki, zachęcającej do skorzystania z usługi obwąchania przez jej psa w celu wykrycia raka. Potem była lesbijka z prowincji, szukająca w stolicy wolności, w „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię” Przemysława Wojcieszka. I wreszcie „Ragazzo dell’Europa” Rene Pollescha, gdzie wraz z Aleksandrą Konieczną i Piotrem Głowackim w szalonym tempie przerzucali się rolami, zastanawiali, czy Piotr Adamczyk w roli papieża dla części widzów wciąż pozostaje Chopinem, którego zagrał wcześniej, oraz odgrywali sceny ze „Stawki większej niż życie”. Znakiem rozpoznawczym aktorstwa Podsiadlik stało się poczucie humoru i umiejętność budowania dystansu do roli.

Z kolei Roma Gąsiorowska miała do niedawna emploi królowej blokowiska, inteligentnej, wyszczekanej dresiary, skrywającej wrażliwość za gardą ironii – scenicznego odpowiednika bohaterek Doroty Masłowskiej. Zagrała m.in. główne bohaterki w inscenizacji jej „Dwojga biednych Rumunów mówiących po polsku” w reż. Przemysława Wojcieszka i w ekranizacji „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” w reż. Xawerego Żuławskiego.

Wszystkie wymienione aktorki spotkały się w najnowszej sztuce Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest” w reż. Jarzyny. Piękne niczym modelki, o nieskazitelnych figurach, strojach i makijażach świetnie, z dużą dawką autoironii, zagrały z własnym wizerunkiem bywalczyń okładek kolorowych pism kobiecych i lajfstajlowych.

Aktorskie odkrycia sezonu

Utalentowane i charyzmatyczne młode aktorki znaleźć można także w teatrze konwencjonalnym. Budują zapadające w pamięć role nawet w spektaklach dla dzieci. Najbardziej chwaloną i nagradzaną warszawską aktorką jest od kilku sezonów drobniutka Dominika Kluźniak, aktorka warszawskiego Teatru Dramatycznego. Jej epizody bywają nierzadko jedynymi ciekawymi momentami spektakli, w których przychodzi jej grywać. Przykładem choćby „Leonce i Lena” Michała Borczucha czy rola lesbijki zakochanej w tytułowej Lulu w „Lulu na moście” Agnieszki Glińskiej. Jej sekret polega na tym, że potrafi być jednocześnie w roli i jakby trochę z boku, z ciepłą ironią i dziecięcym zadziwieniem komentując poczynania świata. Na tym zadziwieniu zbudowała swoją największą jak dotąd rolę – podziwianą zarówno przez dzieci i dorosłych – Pippi w spektaklu Agnieszki Glińskiej.

Na swoją dużą rolę wciąż czeka Eliza Borowska, aktorka warszawskiego Powszechnego. Zadebiutowała wycyzelowaną, nagradzaną rolą manipulującej otoczeniem Młodziutkiej Bladej w „Żegnaj, Judaszu” Iredyńskiego w reż. Bożeny Kozakiewicz-Suchockiej. Potem przyszły mniejsze, choć zawsze perfekcyjnie wykonane zadania: u Anny Augustynowicz, Piotra Cieplaka, w „Loretcie” Roberta Glińskiego czy w „Locie nad kukułczym gniazdem” Jana Buchwalda (prostytutka Candy Starr). Straconą szansą była jakby napisana dla niej rola drapieżnej, nieobliczalnej Abigail w „Czarownicach z Salem”; reżyserkę Izabellę Cywińską interesowała jednak polityka – nie psychologia.

I w końcu najmłodsza z opisanych pań – tegoroczna absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej Wiktoria Gorodeckaja, aktorka Teatru Narodowego. Zadebiutowała trudną rolą Kawalera – kobiety podającej się za mężczyznę – w kostiumowym spektaklu Jacques’a Lassalle’a „Umowa, czyli łajdak ukarany”. I mimo że przedstawienie było raczej z gatunku teatralnych błyskotek, obroniła się. Ostatnio zaś zaskoczyła, pojawiając się w „Maracie/Sadzie” Mai Kleczewskiej w monstrualnej krynolinie i genialnie śpiewając skomplikowaną arię napisaną przez Agatę Zubel do tekstu autorstwa markiza de Sade’a.

Niedawno młode aktorki, Karolina Dafne Porcari i Katarzyna Misiewicz-Żurek, zapraszały do Teatru Wytwórnia w Warszawie na spektakl „Ona i ona” według Strindberga. Same wybrały tekst, same go przepisały, dodając celne obserwacje własnego środowiska. I same urządziły casting na reżysera.

Wcześniej z sukcesem podobną drogą poszły Marta Ojrzyńska i Joanna Drozda – wówczas aktorki Starego Teatru. Napisały, wyreżyserowały, zagrały i wyprodukowały sztukę „Brzeg-Opole”, o spotkaniu w pociągu dwóch dwudziestolatek: twardo stąpającej po ziemi absolwentki gastronomika, której marzeniem jest mąż wojskowy i dzieci, oraz szukającej swojego miejsca w życiu studentki psychologii, załamanej wiadomością, że jest w ciąży. Sztuka zdobyła nagrody, a aktorki – kolejne role. Dziś Ojrzyńska bardziej kojarzona jest z brawurowo zagraną tytułową rolą Lulu w sztuce Wedekinda w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze. A Drozda przeszła do warszawskiego Dramatycznego, gdzie zdążyła zagrać m.in. we „Fragmentach dyskursu miłosnego” Radka Rychcika – kontrowersyjnej próbie nadania scenicznego kształtu esejowi Rolanda Barthesa. Notabene, jej partnerką w tym przedstawieniu była Klara Bielawka – kolejne aktorskie odkrycie tego sezonu. Niedawna absolwentka krakowskiej PWST, o niesamowitej, jakby skopiowanej z płócien mistrzów renesansu urodzie, zadebiutowała w Dramatycznym świetnie przyjętą rolą młodej Alicji (starą zagrała Barbara Krafftówna) w spektaklu Pawła Miśkiewicza. Tworząc fascynującą postać na granicy dzieciństwa i dojrzałości, gdzieś między dziewczęcością a kobiecością.

Tak, kobiety wzięły sprawy w swoje ręce. Także w teatrze.

CZYTAJ TERAZ:

  • Fabryka Warlikowskiego - Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego wystąpi 16 maja ze swoją pierwszą premierą. Spektakl „(A)pollonia”, złożony m.in. z tekstów Eurypidesa, Hanny Krall i Johna Maxwella Coetzeego, w lipcu grany będzie na dziedzińcu Pałacu Papieży na Festiwalu w Awinionie. U nas pokazy odbywać się będą w dawnej Fabryce Wódek Koneser, bo Nowy Teatr nie ma jeszcze swojej siedziby.
  • Trzecie oko - Dramatopisarz pisze sztuki, a kim jest dramaturg – postać odgrywająca we współczesnym teatrze coraz ważniejszą rolę?

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną