Ideé fixe utalentowanego islandzkiego reżysera Dagura Kariego („Noi Albinoi”, „Zakochani widzą słonie”) – również muzyka i outsidera z wyboru – jest problem niedostosowania, dobrowolnego wykluczenia, rezygnacji z pogoni za wygodnym życiem.
W swoim pierwszym niezależnym amerykańskim dramacie „Dobre serce” zajmuje się losami młodego kloszarda, niedoszłego samobójcy uparcie odmawiającego brania udziału w nowojorskiej walce o byt. Oraz jego schorowanego patrona po pięciu zawałach, zgorzkniałego starca, któremu wydaje się naiwnie, że oto znalazł w końcu idealny sposób na przetrwanie: będąc dziwakiem z usposobienia i lumpem z charakteru prowadzi bar dla takich jak on odszczepieńców. Na jego życzenie nieudacznik o złotym sercu ma ten bar po nim odziedziczyć.
Film przybiera charakter poetyckiej ballady, postaci mają budzić sympatię, wydarzenia układać się w niezbyt skomplikowany ciąg z rozbrajająco prostym morałem. W niektórych scenach reżyser zdobywa się na ożywczy humor świadczący, że ma do tej bajki spory dystans. Niektóre jego żarty są niestety nieinteligentne. Jak tu się śmiać, jeśli przykładowo młodzieniec z wdzięczności za uratowanie mu życia oferuje lekarzom swoją spermę, szczerze tłumacząc, że niczego innego nie posiada. Potknięć jest zresztą co niemiara – od wydumanej, życzeniowej psychologii, czyniącej z bohaterów nierozgarnięte indywidua, po patetyczne, kłujące w oczy odniesienia do „Idioty” i Nowego Testamentu, nieprzystające w żaden sposób do niezręcznie opowiedzianej fabułki.
Kari nie jest pierwszym obcokrajowcem porywającym się w Ameryce z motyką na słońce, czyli bez znajomości tamtejszych realiów biorącym się za opowiadanie historii wziętej z sufitu. W przeciwieństwie jednak do poprzedników (ostatnio choćby Wong Kar-Waia), jego wpadka jest dużo, dużo poważniejsza.