Początek komedii Macieja Wojtyszki „Święty interes” jest obiecujący. Dwaj bracia wracają do swej wsi na pogrzeb ojca. Jak szybko się zorientujemy, wyfrunąwszy w świat z rodzinnego gniazda nie poszybowali zbyt wysoko. Obu przydałby się spadek, niestety, ojciec, człek bardzo pobożny, wolał zapisać oszczędności religijnej fundacji. Nie wszystko jednak stracone. W starej stodole bracia znajdą zdezelowany automobil marki Warszawa M-20, który nie miałby większej wartości, gdyby nie pewien istotny szczegół, o którym pamięć przechowuje wieś. Otóż samochód ów miał swego czasu należeć do Karola Wojtyły. Jeżeli zaś autem jeździł święty człowiek, to ono nie jest zwyczajnym wehikułem, lecz obiektem kultu, jedną wielką relikwią, w dodatku bardzo pożyteczną, gdyż daje się rozebrać na części.
Reżyser powiedział w jednym z wywiadów, że jego osobiście najbardziej bawiła scena modlitwy do tablicy rozdzielczej. Kwestia gustu. Wojtyszko jest niezwykle wszechstronnym i subtelnym twórcą, tym razem jednak chyba za bardzo uwierzył, że świetny temat sam uniesie film. W sztuce Jerzego Pilcha „Narty Ojca Świętego”, opartej na podobnym pomyśle, od tytułowego rekwizytu ważniejsze były jednak postawy ludzkie.
Braci grają popularni aktorzy kojarzeni ze „świętymi” rolami: Piotr Adamczyk był filmowym Janem Pawłem II, zaś Adam Woronowicz księdzem Popiełuszką. Niestety, obaj sprawiają wrażenie, jakby byli święcie przekonani, że wystarczy być na ekranie. No, jednak nie wystarczy, wypadałoby trochę pograć. Nadzieje były duże, a wyszło średnio, grzecznie i dość stereotypowo. Ot, jeszcze jedna krajowa komedia prowincjonalna, trochę wyśmiewająca prosty lud, a zarazem trochę z ludem sympatyzująca. Więcej o odmianach ludowej religijności można dowiedzieć się – bez konieczności kupienia biletu – na Krakowskim Przedmieściu, w okolicach Pałacu Prezydenckiego. Rzeczywistość bywa bardziej wesoła, choć jednocześnie, jak pisał poeta, „ogromnie przez to smutna”.