Dobry horror powinien straszyć albo przynajmniej powodować, że ze wstrętem odwraca się wzrok. Niestety, poziom adrenaliny rośnie tu tylko do pewnego momentu, nie dociągając nawet do połowy filmu. Ze świetnego pomysłu reżyserska para wycisnęła tylko satanistyczny kicz, bawiąc się w straszenie głośną muzyką, serwowanie efektownych dźwięków pękających kości, wspomaganych raptownymi zbliżeniami wypalanych na plecach krzyży oraz wymiotowaniem czarnym pyłem z kamieniami.
Mieszanka makabry, wudu, chrześcijańskiej bigoterii powinna zadziałać, sprawdziła się przecież nieraz. Co tym razem zawiodło? Najbardziej chyba scenariusz skrojony pod gust wielbicieli „Ringu” (producenci są ci sami), który po efektownym początku zamienia się szybko w mechaniczny opis zabójstw dokonywanych według zasad znanych wszystkim z zabawy w berka: kogo dotknę, ten odpada. Gwiazda kina artystycznego Julianne Moore trafiła tu zwiedziona najwyraźniej pozorami czegoś głębszego. Gra doświadczoną panią psycholog, specjalistkę od przypadków złożonej schizofrenii, która pochyla się nad dziwną przypadłością pewnego młodzieńca, jak rękawiczki zmieniającego swoją tożsamość (Jonathan Rhys Meyers). A to wydaje mu się, że jest inwalidą, a to lekarzem, a to jej dzieckiem. Zawsze kimś, kto niedawno zginął. Rola Moore jest raczej mało skomplikowana, aktorka nie ma więc wielu okazji do zaprezentowania choćby części swoich umiejętności. Tak samo Meyers. Mogło być lepiej, szkoda.
Inkarnacja, reż. Bjoern Stein, Mans Marlind, prod. USA, 100 min