Do Gruzji wybiera się para amerykańskich 30-latków. To nie klienci renomowanych biur podróży, podziwiający egzotyczne miejsca z okien luksusowych hoteli, lecz tzw. backpakersi. Namioty w wielkich plecakach, solidne buty i bezdroża z dala od szlaków turystycznych. Tak zwiedzili już wiele miejsc, ta wyprawa jest jednak szczególna: zamierzają bowiem się pobrać, więc jest to podróż przedślubna. Wynajmują miejscowego przewodnika i ruszają w góry. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że produkcję „Najsamotniejszej z planet” sfinansowała tamtejsza agencja turystyki, krajobrazy są bowiem niesamowicie piękne; trudno się dziwić, że również w Polsce Gruzja staje się coraz modniejsza.
Ale to tylko tło, na którym zresztą przez długie minuty nic istotnego się nie dzieje. Możemy co najwyżej obserwować, jak zmieniają się relacje między młodymi Amerykanami i przewodnikiem. Im wyżej w góry, tym jego przewaga staje się wyraźniejsza. Ale zagrożenie, stanowiące kulminację filmu, pojawi się z zewnątrz i tylko na moment. Nastąpi kilkanaście najważniejszych sekund w życiu młodych, zakochanych i świetnie rozumiejących się ludzi. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego mężczyzna zareagował właśnie tak i czy był to tylko nieświadomy odruch. Tak czy inaczej, wyprawa rusza dalej, ale teraz już bez pewności, gdzie się zakończy.
Julia Loktev, amerykańska reżyserka rosyjskiego pochodzenia, zrobiła subtelny, a jednocześnie poruszający film. Nie osądza bohaterów, nie sugeruje, jak dalej ta historia się potoczy. Jak w naszych filmach moralnego niepokoju ocena należy do widza.
Najsamotniejsza z planet, reż. Julia Loktev, prod. USA, Niemcy, 113 min