Do wymienionych wyżej podstawowych informacji należałoby dodać jeszcze jedną – budżet filmu: 30 mln dol. Ale nakłady z pewnością szybko się zwrócą, dzieło Fiodora Bondarczuka cieszy się wielkim powodzeniem w Chinach, gdzie bije rekordy frekwencji, a więc zapewne też wpływów. Rosjanie docenili „Stalingrad”, zgłaszając go do Oscara. Co zatem widzimy na ekranie? Wielkie widowisko wojenne, Stalingrad w trzech wymiarach. Już pierwsze sekwencje, pokazujące płonących żołnierzy przeprawiających się przez Wołgę, zasługiwałyby na nagrodę za efekty specjalne. A to dopiero zapowiedź tego, co nas czeka. Ponad dwie godziny łomotu, eksplozji i scen walk rodem z gry komputerowej najnowszej generacji. Do tego muzyka Angelo Badalementiego oraz wokal samej Anny Netrebko.
Niestety, szybko oswajamy się z nadmiarem atrakcji, więc zaczynamy śledzić akcję, która razi wszystkimi uproszczeniami dobrze znanymi z historii rosyjskiego (i radzieckiego) kina wojennego. Bondarczuk zawęża pole walki, przeciwnicy znajdują się bardzo blisko siebie, w odległości strzału, w dwóch domach po przeciwnych stronach placu. Z tym że siły są nierówne, Rosjan jest kilkoro, ale będą walczyć do końca, wykonując w finale spodziewany gest heroiczny. Niemcy są źli, ale nie wszyscy, jest bowiem wśród nich wrażliwy kapitan (w tej roli Thomas Kretschmann, znany z roli dobrego Niemca w „Pianiście” Polańskiego), który romansuje z Rosjanką, ładną blondynką. Ale czy w piekle jest miejsce na miłość? Niemniej próba porozumienia niemiecko-rosyjskiego ponad frontem powinna być zauważona.
Jak by mało było stereotypów, zza kadru potwornie przynudza narrator, w ostatnich swych kwestiach osiągając szczyty patriotycznej ględźby. W sumie – „Stalingrad” to wyspekulowany rosyjski produkt eksportowy, który śmiało może konkurować z trójwymiarowymi hitami dominującymi dzisiaj na ekranach największych multipleksów.
Stalingrad, reż. Fiodor Bondarczuk, prod. Rosja, 135 min