Mniej wyrobieni widzowie, dla których „Ninoczka” czy „Być albo nie być” to terra incognita, mogą się nieco rozczarować. Wszelako precyzyjnej, szkatułkowej narracji imitującej lekturę powieści czy też pomysłowej stylizacji zaproponowanej przez reżysera trudno nie docenić. Nowy film autora „Kochanków z Księżyca” i „Genialnego klanu” budzi nostalgię za dawno minioną przeszłością, starym kinem oraz deficytowymi wartościami – takimi jak męska przyjaźń i zawodowa lojalność. Wygląda zabawnie, niczym wypieszczona bombonierka. Z wysmakowaną różową dekoracją, płynnie zmieniającą się szerokością ekranu dostosowaną do czasów, o których opowiada, oraz mnóstwem niezapomnianych, szalonych kreacji rodem z komiksów i burlesek braci Marx.
Sama historia banalna i pretekstowa zabiera widzów do dekadenckiego międzywojnia, do fikcyjnej środkowoeuropejskiej republiki o swojsko brzmiącej nazwie Żubrówka, nad którą zbierają się czarne chmury nazizmu. Depozytariuszem zagrożonego ładu jest ekscentryczny, nadużywający romantycznej frazy konsjerż z godnością oferujący usługi erotyczne zarówno bogatym arystokratkom w wieku emerytalnym, jak i panom (Ralph Fiennes). Zaś motorem napędzającym lawinę wydarzeń staje się zapisany mu w testamencie bezcenny obraz, dar wdzięczności jednej z jego kochanek (nie do poznania Tilda Swinton), którego jej rodzina nie chce mu oddać. W najzabawniejszych epizodach wytatuowany Harvey Keitel gra przebiegłego zbira organizującego ucieczkę z więzienia. Willem Dafoe z pierścieniami z trupią główką na każdym palcu parodiuje płatnego mordercę, a owinięty czarnym skórzanym płaszczem Adrien Brody wciela się w mściwego, okrutnego syna zmarłej arystokratki (Bill Murray i Owen Wilson, ulubieńcy reżysera, dostali mniej znaczące role). Łatwo zarzucić Andersonowi, że nie ma za dużo do powiedzenia. Mnoży gagi, brnie w manieryczną stylizację, rafinuje groteskowe spojrzenie na czasy barbarzyństwa. Wszystko prawda, cóż z tego, skoro film ogląda się świetnie.
Grand Budapest Hotel, reż. Wes Anderson, prod. USA, 100 min