Raz do roku, około Wielkanocy, mamy w kinach post, więc tym bardziej godny polecenia jest film „Kiedy umieram”, który wszedł na ekrany bez rozgłosu. Zasługuje na uwagę z kilku powodów. Zacznijmy od czołówki: scenarzystą i reżyserem jest James Franco (ur. w 1978 r.), który zdobył popularność, grając Jamesa Deana, a potem m.in. Allena Ginsberga w „Skowycie”. Młodsi widzowie mogli go zapamiętać z dwóch „Spider-Manów” oraz „Spring Breakers”. Wydawać by się mogło, że gwiazdor, stając po drugiej stronie kamery, opowie współczesną historię, tymczasem sięgnął po powieść Williama Faulknera i to tak trudną do ekranizacji jak „Kiedy umieram” z 1930 r. W powieści występuje kilkunastu narratorów opowiadających kolejne przypadki biednej rodziny z Południa, która, spełniając ostatnią wolę zmarłej matki, wyrusza w drogę z trumną, by złożyć ją do ziemi w rodzinnej miejscowości nieboszczki. Trumna przejdzie – także w sensie dosłownym – próbę wody (zerwany most na rzece), jak i ognia (pożar w jednej z mijanych miejscowości). Tej próbie poddani zostaną też eskortujący ją żywi. Reżyser eksperymentuje z formą, dzieląc ekran na pół, co daje doskonały efekt montażowy, choć po pewnym czasie zaczyna trochę męczyć.
Tak czy inaczej tym, którzy w okresie okołowielkanocnym mają potrzebę przeżyć eschatologicznych, radzę, by wybrali Jamesa Franco zamiast okupujący właśnie nasze ekrany amerykański kicz biblijny.
Kiedy umieram, reż. James Franco, prod. USA, 110 min