Oprócz egzotycznych plenerów Tasmanii, rzadko odwiedzanej przez turystów wyspy u południowo-wschodnich wybrzeży Australii, główną atrakcją sensacyjnego dramatu „Łowca” jest rola Willema Dafoe. Aktor świetnie sobie radzi w scenach niewymagających wypowiadania zbyt wielu kwestii. Gra tajemniczego wysłannika wojskowego laboratorium biotechnologicznego, który ma zdobyć materiał genetyczny ginącego gatunku wilka workowatego, zwanego tygrysem tasmańskim. Kim dokładnie jest, dlaczego wywiadowi zależy na pozyskaniu DNA (sklonowaniu) tego akurat drapieżnika, wyglądającego na krzyżówkę psa dingo oraz tygrysa, twórcy nie wyjaśniają. Wiadomo, że sprawa jest poważna, a misja bardzo niebezpieczna, giną ludzie, zaangażowane są duże pieniądze. W dodatku mieszkańcy wyspy, utrzymujący się z wyrębu dziewiczych lasów, tracą przez protesty ekologów zajęcie i chętnie by wyładowali na łowcy swój gniew.
Nieoczekiwanie, zrealizowany przed trzema laty film, który zapowiada się jak rasowy ekothriller, okazuje się studium psychologicznym człowieka kontemplującego naturę, przewartościowującego swój świat, doceniającego wartości rodzinne. Jeśli czegoś w nim brakuje, to głębiej poprowadzonego wątku przeszłości bohatera, mniej banalnie rozegranej relacji z samotną matką wychowującą dwójkę małych dzieci. Mimo to obejrzeć nie zaszkodzi.
Łowca, reż. Daniel Nettheim, prod. Australia, 100 min