Po kuriozalnym filmie Darrena Aronofsky’ego o Noem wiadomo było, że już nic gorszego w kategorii kina biblijnego nie może nas spotkać. Ridley Scott, przygotowujący opowieść o wyjściu Hebrajczyków z Egiptu, z domu niewoli, mógł zatem konkurować tylko sam z sobą. Gołym okiem (a ściślej – uzbrojonym w okulary do oglądania obrazu trójwymiarowego) widać, na co zostało wydane 140 mln dol. Same plagi egipskie są tak widowiskowe i przerażające zarazem, że zaczynamy się zastanawiać, czy Bóg nie był nazbyt surowy. Są momenty, kiedy gotowi jesteśmy współczuć Egipcjanom, a nawet samemu Ramzesowi. (Jak jednak słychać, w krajach arabskich film nie będzie pokazywany). Kłopot z tego rodzaju filmami, nawet tak świetnie zrealizowanymi jak „Exodus”, jest jednak zawsze ten sam: z grubsza wiemy, jak się to wszystko zakończy. Tu jednak Scott szykuje nam małą niespodziankę, mianowicie przejście wygnańców przez Morze Czerwone wygląda nieco inaczej niż je sobie wyobrażamy na podstawie Biblii. To bodaj najlepsza sekwencja filmu. Także na bliskie spotkania Mojżesza z Bogiem reżyser ma pomysł, który jednak uznać należy co najwyżej za interesujący. Może to dziwne, ale największy kłopot jest z samym Mojżeszem. Nic to, że mówi po angielsku, gdyż przywykliśmy do tego, że wszystkie nacje mówią w kinie po angielsku. Gorzej, że odtwórca tej roli, znany i doceniany brytyjski aktor Christian Bale, za bardzo kojarzy nam się z rolami współczesnymi, już nie mówiąc, że dla wielu wciąż pozostaje Batmanem.
Exodus. Bogowie i Królowie, reż. Ridley Scott, prod. USA, 150 min