Feniks, nazwa klubu w amerykańskiej strefie powojennego Berlina, ma znaczenie symboliczne. Odradza się z popiołów rozstrzelane miasto, do normalnego życia starają się wrócić mieszkańcy. W tym uznana za zmarłą Żydówka Nelly, która przeżyła Auschwitz. Wyszła z obozu okaleczona psychicznie i fizycznie, ze zmasakrowaną twarzą. Poddaje się operacji plastycznej, która zmienia jej fizjonomię. Do tego stopnia, że nie poznaje jej własny mąż, którego odszukała natychmiast po przybyciu do Berlina. Jakieś podobieństwo jednak w kobiecie dostrzega, skoro zaproponuje jej, by udawała jego zmarłą żonę. Nie wnikając w szczegóły, mistyfikacja ma przynieść obojgu zyski. Teraz nastąpi długa sekwencja przypominająca próbę teatralną: mąż niczym reżyser instruuje Nelly, jak ma się zachowywać, by przypominała jego żonę. Skupia się na najdrobniejszych drobiazgach, ubiorze, fryzurze, makijażu. Kiedy ona łudzi się, że wreszcie ją rozpoznał, on kontynuuje próby.
Doskonały pomysł, stawiający jednak widza w kłopotliwym położeniu. Niestety, narzucają się skojarzenia z południowoamerykańskimi telenowelami, pomijając, że świetna aktorka Nina Hoss cały czas przypomina samą siebie. Najwidoczniej nie wszyscy oglądający mają takie problemy, skoro film Christiana Petzolda wędruje po festiwalach, a w San Sebastian dostał nagrodę FIPRESCI. Polski widz zwróci zapewne uwagę na jeszcze jeden szczegół. Ani we wspomnieniach z Auschwitz, ani w rozmowach o dopiero co zakończonej wojnie nie pojawia się słowo Niemcy. Wszystkiemu winni naziści.
Feniks, reż. Christian Petzold, prod. Niemcy, 98 min