Trzeci, ostatni film Marcina Wrony. Podobny do dwóch poprzednich – znów jak w „Mojej krwi” i „Chrzcie” wszystkie wątki sumują się w czasie rodzinnego rytuału, a główni bohaterowie muszą dokonać ważnych życiowych wyborów. Ale zarazem inny, bardziej osadzony w tradycji literackiej. Z jednej strony arcypolskie „Wesele” Wyspiańskiego, z drugiej chasydzki „Dybuk” An-skiego. Trochę inaczej pracuje też kamera, niemal od pierwszego ujęcia zwracają uwagę rozległe plany, wypełnione znaczącymi szczegółami. Od początku intryguje pojawiająca się w kadrze koparka, mocny znak nieprzystający zupełnie do sielskiego krajobrazu. Wkrótce przekonamy się jednak o jej przydatności. Koparka natrafi na ukryte w ziemi szczątki ludzkie. Skąd się wzięły w pobliżu starego domu, kto tu został bezimiennie pochowany, na razie nie wiadomo. Nie wiedzą też albo nie chcą wiedzieć uczestnicy rozpoczynającego się właśnie wesela. Para młodych ładnie wyszłaby na ślubnej fotografii: ona tutejsza, młoda i piękna, on wprawdzie z Londynu, lecz z polskimi korzeniami (może jego rodzice zmuszeni zostali do opuszczenia ojczyzny w 1968 r.?). Ceremoniał zostanie jednak zakłócony, ponieważ na wesele wprosił się jeszcze ktoś nieoczekiwany.
Zaczynają mieszać się czasy, teraźniejszy z przeszłym. Pan młody, który chciał poznać tajemnicę grobu, zachowuje się niekonwencjonalnie, delikatnie mówiąc, co budzi rosnące zaniepokojenie rodziny. Z troską pochylają się nad nim lekarz, ksiądz oraz stary nauczyciel, Żyd, ostatni ze swego pokolenia. Świadek zapomnianej historii. To on odkryje, że przez pana młodego przemawia dybuk. Ambitny pomysł, może nawet na większy film niż ten, który mamy na ekranie, niemniej najbardziej dramatyczne sceny z pewnością poruszą widza. Nie tylko polskiego: „Demon” odbywa tournée po międzynarodowych festiwalach. Oglądany dzisiaj, niespełna miesiąc po tragicznej śmierci reżysera, nabiera zupełnie nowych znaczeń.
Demon, reż. Marcin Wrona, prod. Polska/Izrael, 94 min