Amerykańska sopranistka Florence Foster Jenkins weszła do panteonu popkultury za sprawą swojego głosu, a raczej niemal całkowitego braku wokalnego talentu. Występowała na wielu scenach, łącznie z Carnegie Hall, wierząc, że spełnia się jej sen – marzenie bycia diwą operową. Została jednak nazwana najgorszą śpiewaczką świata, jak nie przymierzając Ed Wood w branży filmowej – najgorszym reżyserem wszech czasów (unieśmiertelniony przez Tima Burtona). Wyśmiewana w latach 20. minionego wieku Florence to dziś symbol awangardy kwestionującej obowiązujące kanony piękna i za wzór stawiającej anarchistów i dadaistów. Poświęcono jej mnóstwo uwagi, artykułów prasowych, sztuk teatralnych („Boska!”), no i filmów. Francuska biografia „Marguerite” Xaviera Giannoli opisuje jej historię na poważnie i niekoniecznie zgodnie z faktami, o czym świadczy choćby zmieniona tożsamość bohaterki, nazywa się tu Marguerite Dumont. Jest żoną bogatego francuskiego arystokraty (akcja została przeniesiona do Paryża), a gra ją fantastycznie i z ogromnym wyczuciem Catherine Frot. „Marguerite” stawia pytania nie tyle o wartość talentu, co o sens uprawiania sztuki w ogóle oraz o miejsce prawdy w wyobraźni i życiu artysty. Prawda nas wyzwoli – głosi popularny aforyzm. W tym przypadku okazuje się odwrotnie.
Marguerite, reż. Xavier Giannoli, prod. Francja, Belgia, Czechy, 122 min