Mój brat, moja miłość
Recenzja filmu: „Barany. Islandzka opowieść”, reż. Grímur Hákonarson
Prosta opowieść o uporze i samotności, które potrafią zrujnować, lecz nie unicestwić więzy krwi. W nagradzanych na wielu festiwalach „Baranach” (wygrały m.in. w Salonikach, Valladolid i sekcję Un Certain Regard w Cannes) wszystko wygląda jak poezja, choć sama historia niespecjalnie poddaje się wzniosłemu opisowi. Oto w niewielkiej górskiej osadzie wybucha epidemia. Hodowcy owiec dostają polecenie wybicia stad. Dla wielu to bolesne przekreślenie całego dorobku i rodzinnych tradycji. Dla starych bohaterów filmu Grímura Hákonarsona jest to równoznaczne z zachwianiem poczucia ich tożsamości i utratą sensu życia. Dwaj skłóceni, rywalizujący ze sobą bracia (znakomici w tych rolach Sigurður Sigurjónsson oraz Theódór Júliusson) od 40 lat nie odzywają się do siebie. Kryzysowa sytuacja zmusza ich do bliższego kontaktu. Dyskretne odsłonięcie – bo nie całkowite wyjaśnienie – nabrzmiałego rodzinnego sporu zajmuje w zasadzie większość ekranowego czasu. Film zachwyca połączeniem ciepłej ironii z dojrzałą nutą tragizmu. Piękna, wzruszająca metafora ludzkiego losu i tego, co w nim najważniejsze.
Barany. Islandzka opowieść, reż. Grímur Hákonarson, prod. Islandia, 90 min