Plakat jak z klasycznego westernu: czterej jeźdźcy na tle górzystego krajobrazu, nad nimi zmęczona twarz Kurta Russella, któremu przypadła rola szeryfa. Reżyser S. Craig Zahler to debiutant, który jednak wcześniej dał się poznać w Stanach jako pisarz, scenarzysta oraz perkusista i wokalista zespołu heavymetalowego. W „Bone Tomahawk” też będzie grał mocno i ostro, choć pierwsze sceny mogłyby sugerować konwencjonalną opowieść z Dzikiego Zachodu. W miasteczku o poetycko brzmiącej nazwie Bright Hope pojawia się tajemniczy przybysz, na którego natychmiast zwróci uwagę szeryf dbający o ład i porządek. W saloonie dochodzi do drobnego jak na westernowe obyczaje incydentu, ranny intruz wyląduje w areszcie. Wkrótce okaże się jednak, że cela opustoszała, a wraz z aresztowanym zniknęła młoda lekarka oraz jeden z pomocników szeryfa. Porywaczami są Indianie, ale zdecydowanie nie tacy grzeczni jak ci w dawnych filmach kowbojskich, którzy przy pierwszym starciu zbiorowo spadali z koni. Rusza za nimi pościg (jeźdźcy z plakatu), a im bardziej czwórka oddala się od miasteczka, tym bardziej reżyser odchodzi od reguł gatunku w stronę kina grozy. Specjalną atrakcją są niesamowite dźwięki wydawane przez dzikusów. Gdyby Amerykańska Akademia Filmowa przyznawała nagrody za generowanie straszliwych odgłosów, autor tego miksu akustycznego zostałby z pewnością laureatem. Dziki Zachód, jak widać, wciąż inspiruje reżyserów, choć obecnie jest to zazwyczaj Bardzo Dziki Zachód.
Bone Tomahawk, reż. S. Craig Zahler, prod. USA, Wielka Brytania, 132 min