Podobnie jak bardzo dobra „Służąca” Park Chan-wooka, ten zeszłoroczny koreański kandydat do Oscara też osadzony został w latach 20., w czasie gdy działania japońskiej policji wobec koreańskiego ruchu oporu stawały się coraz bardziej brutalne. Reżyser Kim Jee-woon opiera się częściowo na prawdziwych wydarzeniach i zaczyna od sceny nocnego spotkania lidera rebelii z informatorem, którego dom otacza jednak duży oddział japońskiej policji. Uzbrojeni po zęby funkcjonariusze w świetle księżyca skaczą po dachach tradycyjnych drewnianych domów, coraz mocniej osaczają uciekającego lidera rebelii, ale muszą dostosować się do rozkazu, by nie strzelać. Operacją kieruje bowiem jego przyjaciel z dzieciństwa, kiedyś sympatyzujący z opozycją, a teraz współpracujący z okupantem kapitan policji Lee Jung-chool (cały film opiera się na barkach Song Kang-ho, ikony koreańskiego kina, znanego z „Zagadki zbrodni” czy ze „Snowpiecera”). Pozbawiony drogi ucieczki patriota odbiera sobie życie. Zdarzenie to wywołuje w filmie falę reperkusji i Lee musi dokonać niełatwego wyboru, którym podszyta jest cała historia bardzo często okupowanego przez Japończyków i/lub Chińczyków kraju: czy warto w trudnych warunkach poświęcać życie dla sprawy narodowej? Lee zostaje podwójnym agentem, co nie staje się wcale dla reżysera podstawą do budowania w „Grze cieni” złożonego moralitetu, lecz raczej do stałego podnoszenia napięcia w kolejnych, zrealizowanych z dużą pewnością siebie, scenach akcji. Problem w tym, że film jest trochę za długi, trwa ponad dwie godziny i pomiędzy brutalnymi strzelaninami reżyser gubi sens w opowiadaniu o niejasnych motywacjach i złożonych zależnościach innych agentów siatki ruchu oporu rozpiętej między Seulem, Szanghajem a Budapesztem.
Gra cieni (Mil-jeong), reż. Kim Jee-woon, prod. Korea Południowa 2016, 139 min