Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Gra w Vermeery

Kawiarnia literacka

Przyjaciele mają swoje wewnątrzprzyjaźniowe zwyczaje i rozrywki, które innym mogą wydać się głupie, pretensjonalne albo nudne; z Radkiem od lat gramy w Vermeery.

Wzięło się to jeszcze z czasów licealnych, kiedy to przechodziliśmy, z zapartym tchem, jak to licealiści, kolejne estetyczne wtajemniczenia, polecając sobie wzajemnie książki, płyty i obrazy. Było w tym (jak to u licealistów) wiele żarliwości, ale i pewien element rywalizacji; nasze muzyczne gusty nauczyliśmy się cenić (choć niekoniecznie podzielać) dopiero później, w książkach panowała względna równowaga, w sztuce – jako syn malarki i dziecię wyrosłe w domu pełnym albumów – nieco przodowałem. Dlatego też Radek, który zachwycił się Vermeerem, przez dłuższy czas zarzekał się, że nie ma pojęcia, co ja widzę w tych kluchowatych kobietach przed klawesynami, i dopiero po dwóch czy trzech latach przyznał się w jakimś napadzie przyjacielskiej szczerości, że tak, że owszem, że ach i że do szaleństwa – i to chyba był początek naszej małej gry (choć, kto wie, może i przedtem gdzieś sobie istniała w nurcie utajonym?).

Zasady są proste: wygrywa ten, który widział na żywo więcej obrazów mistrza z Delft. Z Rubensem, powiedzmy, byłoby trudniej – Picasso mawiał o nim, że „z około tysiąca dzieł, które namalował, do naszych czasów zachowały się trzy tysiące”; w przypadku Vermeera to w najlepszym razie trzydzieści siedem płócien w wielkich (i paru mniejszych) muzeach i kolekcjach świata. Pięć obrazów jest wątpliwych, w tym oba pozostające w kolekcjach prywatnych: młodzieńcza „Św. Prakseda” ze zbiorów Barbary Piaseckiej-Johnson i niezbyt ciekawa „Młoda kobieta siedząca przy wirginale”, kupiona w 2004 r. przez właściciela sieci kasyn w Las Vegas Steve’a Wynna. Oczywiście, jest jeszcze „Lekcja muzyki” należąca teoretycznie do królowej angielskiej, ale trudno mówić o własności prywatnej w tym przypadku, oraz „Koncert”, wyniesiony w 1990 r. z Isabella Steward Gardner Museum w Bostonie w czasie największej kradzieży muzealnej wszech czasów, który też ma jakiegoś tam prywatnego właściciela – czy to złodzieja, czy pasera. Zasadniczo jednak Vermeery są powszechnie dostępne.

Gra się zatem prosto, acz czasochłonnie: trzeba wybrać się w podróż, znaleźć odpowiednie muzeum i salę, po czym odkreślić kolejny tytuł w kajeciku. Ewentualnym graczom polecam kolejno USA (15 sztuk, w tym wszystkie 5 wątpliwych i 1 skradziona), Holandię (7 sztuk), Niemcy (6), Anglię (5) i Francję (2), a z czasem również Irlandię i Austrię. O ile oczywiście chcą grać profesjonalnie – wtedy, jeśli się uprzeć, można zgromadzić „koronę” (wyjąwszy skradziony „Koncert”, chyba że ktoś ma specjalne dojścia) w dwa tygodnie. My gramy całkowicie nieprofesjonalnie, po prostu korzystamy z nadarzających się okazji i podróży – nic więc dziwnego, że trwa to zawstydzająco długo.

 

Kiedy zaczynaliśmy grać, z dziesięć lat temu, na koncie miałem trzy obrazy z Londynu (dwie damy przy klawesynach z National Gallery i małą, dość rozczarowującą „Dziewczynę z gitarą” z Kenwood House, do której przedsięwziąłem specjalną pielgrzymkę, nie wiedząc – szczyt amatorszczyzny – że w Pałacu Bucking-ham wisi przepiękna „Lekcja muzyki”), które widziałem jako oszczędzający każdego funta siedemnastolatek, biegający jak szalony po londyńskich muzeach (na szczęście w większości darmowych). I dwa obrazy głęboko schowane w pamięci: wiedeńską „Alegorię muzyki” (miałem dziewięć lat; rodzicom odpadały nogi od chodzenia po Kunsthistorisches Museum, a ja ciągnąłem ich dalej) i nieszczęsną, wątpliwą „Św. Praksedę”, która, jeśli jest prawdziwa, była chyba jedynym obrazem Vermeera kiedykolwiek pokazanym w Polsce, w 1990 r., kiedy Barbara Piasecka-Johnson pokazywała tu swoje zbiory, a przemądrzały mały Jacuś pojechał z mamą do Warszawy pozachwycać się tymi cudami.

Spotykały mnie, oczywiście, miażdżące zawody; ileż razy widziałem karteczkę ze zdjęciem i podpisem: „Obraz wypożyczony na wystawę do Bardzo-Dalekiego-Miejsca-Na-Drugiej-Półkuli”! Kiedy byłem po raz pierwszy w Luwrze, wszyscy francuscy pompatyczni nudziarze wisieli na widoku, a salę z „Koronczarką” i „Astronomem” zamknięto z powodu braków w personelu. Muzeum w Brunszwiku za pierwszym razem było z niewiadomej przyczyny akurat nieczynne. To znaczy, oczywiście, wiadomej – z przyczyny złośliwości losu i zbiorów sztuki! Ile jednak razy spotykały mnie radosne zaskoczenia, ile razy natykałem się na Vermeera, o którym w ogóle nie pamiętałem, kupując bilet w kasie na dole? Owszem, można się obkuć – ale ileż frajdy w tej przypadkowości! W Nowym Jorku 8 nowych zdobyczy (lub 9, bo pokazują też sierotę z kolekcji Wynna). I powtórka z „Mleczarki” widzianej kiedyś w Amsterdamie. W sumie 25, w porywach do 27, znowu remisuję.

Dlaczego akurat Vermeer? Dlaczego stał się wśród licealistów i starych, Europejczyków i Amerykanów – nieco wyświechtanym – synonimem wykwintnego malarstwa? Proust, oczywiście, i kawałek żółtej ściany Bergotte’a; i tak oczywiście, Herbert. I wielu innych. Ale czy chodzi tylko o papugowanie pisarzy? Czy o spokój tych obrazów? O tajemnicze efekty camera obscura, dzięki którym Vermeer zdaje się prekursorem fotografii? W ogóle o fotograficzność, o to, że w gruncie rzeczy nawet wyrobieni esteci chcą, żeby było jak żywe, o głupkowatą nieco, dziecinną radość z przestrzeni na płaszczyźnie? A może o światło? Bo śmierć może sobie być mistrzem z Niemiec, ale światło jest mistrzem z Delft?

Wysoka, koścista staruszka w berecie długo stoi przed „Mleczarką”, zasłaniając ją głową, opierając się prawie wielkim nosem o ramę; ci z tyłu się niecierpliwią, ja też. Ale czekają. Przecież nie będą się przepychali łokciami do Vermeera. Stoi i stoi. Odchodzi i widać przez chwilę jej profil, jak się śmieje, zaśmiewa, szczęśliwa. Z tego światła – chrupkiego na chlebie, miękkiego na żółtym, wełnianym kubraku; z blików na krawędzi glinianego dzbana.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną