W najnowszej powieści Stephen King zastosował zasadę Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno rosnąć. Małe amerykańskie miasteczko zostaje odcięte od świata niewidzialną barierą-kloszem. Mieszkańcy muszą przystosować się do nowej sytuacji. Są jak ryby w akwarium czy owady w laboratorium, zamknięte nie wiadomo przez kogo i w jakim celu. Władzę przejmuje radny, którzy otacza się miejscowymi łobuzami. W szeregi policji wchodzą teraz największe szumowiny. Klosz sprawia, że miasteczko staje się osobnym państwem z władcą absolutnym.
Samo rozstrzygnięcie nie jest w tej powieści najważniejsze (i odrobinę rozczarowuje), to co najlepsze zaś, to obraz amerykańskiej prowincji, która znalazła się w ekstremalnej sytuacji. Kinga interesuje zachowanie ludzi, pokazuje, jak łatwo nimi kierować i manipulować. Jak ulegają demagogii i zgadzają się na przemoc. Nikt nie może pomóc uwięzionym, choć reszta Ameryki patrzy.
Po ukazaniu się „Pod kopułą” recenzenci odetchnęli z ulgą: King wrócił wreszcie do formy. Cóż, wrócił już wcześniej, o czym świadczyły świetne zbiory opowiadań: „Wszystko jest względne” i „Po zachodzie słońca”. Teraz jednak okazuje się, że potrafi trzymać czytelnika w napięciu przez niemal tysiąc stron. Obserwujemy pod lupą ciekawe okazy, a kto nas obserwuje?
Stephen King, Pod kopułą, przeł. Agnieszka Barbara Ciepłowska, Tomasz Wilusz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 930