Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Siedliska

Kawiarnia literacka

Wielu ludzi powiedziałoby o sobie: „Lubię podróżować”. Ja również.

Przy czym nie chodzi mi wyłącznie o to, żeby dokądś dojechać, zwiedzić zamek czy katedrę, poleżeć na plaży, wspiąć się na jakiś pagór czy zejść w wąwóz. Otóż lubię oprócz tego sam proces podróżowania: niepewność i zamieszanie przed samym wyjazdem, pakowanie walizki (najchętniej na ostatnią chwilę), drogę na dworzec czy lotnisko, a potem podróż jako taką: długie godziny wyjęte z kalendarza, zawieszone pomiędzy „tu” a „tam”, pomiędzy bezpieczną codziennością w domu a kuszącym nieznanym portem przeznaczenia (bo port przeznaczenia, nawet jeśli jest Płockiem, który mniej lub bardziej znam, zawsze wymaga od oczu szerszego otwarcia powiek, a od mózgu większego skupienia niż dobrze znane ulice Warszawy).

W busiku do Płocka prawie komplet. Siedząca obok blondi jeszcze na parkingu wyciągnęła zestaw ostrych narzędzi, przypominających nieco przyrządy, którymi Dexter Morgan ćwiartuje swoje ofiary, i zabiera się za manicure. Najpierw lśniącym jak brzytwa dłutkiem wycina skórki. Nie bacząc na wyboje, na nagłe hamowania, prowadzi dłutko z pewnością Wita Stwosza; dojeżdżamy do Łomianek, a ona – ku mojemu zdziwieniu – nadal ma komplet palców.

 

Myślę o Emolinku – i o tym, jak kiedyś, wracając z Płocka, rozmawialiśmy z B. przez całą drogę, długo i węzłowato, aż nagle oboje zobaczyliśmy przez okno tablicę z nazwą tej miejscowości, i jak nagle rozmowa urwała się w pół słowa. Okazało się, że oboje, zupełnie niezależnie od siebie, uznaliśmy, że to genialna wprost nazwa do pierwszego wersu limeryku i tak nas to wciągnęło, że milczeliśmy aż do przeprawy w Zakroczymiu – a potem nastąpił klasyczny moment rozpoznania i ujawnienia, okrzyki „Emolinek wcale nie jest taki łatwy, jak mi się zdawało!”, po czym posypał się jeden limeryk za drugim, i tak do samej Warszawy dotarliśmy limerykując twardo, mimo niejakiej konsternacji pasażerów frontowej części pekaesu, rzucających zdziwione spojrzenia znad numerów „Detektywa” i „Nie”.

Myślę o Emolinku, tymczasem powoli do niego dojeżdżamy, blondi obok piłuje pazurki, śliniąc je obficie, jeden za drugim, a ja zastanawiam się, jakiego używa pilnika, skoro potężne odgłosy szorowania dochodzą do mnie, mimo słuchawek na uszach, niemalże niezakłócone. Ha, pilnika wyczynowego chyba – jego zaostrzony koniec wiruje w powietrzu, rach-ciach, co parę chwil dotykając mnie niemal w lewe przedramię.

Myślę o Emolinku, ale tak naprawdę myślę o czym innym: o siedliskach. O siedlisku, przytulnym kawałku pamięci, takim jak wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy limerykowaliśmy z B. wracając z Płocka, ale i o siedliskach innego rodzaju. Kiedy pociąg, samochód czy autobus jedzie z punktu A do punktu B wyznaczoną trasą, przecina mnóstwo prywatnych przestrzeni. Widać drobne znaki ich oswojenia – nie chodzi wcale o to, że gdzieś stoi dom czy całe osiedle, nie. Chodzi o drobiazgi: skakankę przewieszoną przez trzepak, rabatkę ogrodzoną sparciałymi oponami, wiśnię w ogrodzie, starą bronę pod ścianą, małą furtkę z wdeptanym w ziemię progiem, zamykaną na pętlę z drutu (tak, nawet takie szczegóły oko wyławia w pędzie) – w tych drobnych elementach wyczuwam jakąś serdeczność zasiedlania. Wyobrażam sobie człowieka, dla którego właśnie te paskudne wkopane w ziemię opony, pomalowane łuszczącą się olejną farbą w trzech kolorach, stanowią jeden z centralnych obrazów dzieciństwa; kogoś, w kim ta wiśnia, rodząca pewnie owoce kwaśne i robaczywe, wywołuje nagły skurcz serca, przywołujący dawno nieżyjące osoby, ich zwyczaje, słowa, miny.

Miejsca mojego dzieciństwa uległy stopniowemu zatarciu – rozmyły się granice klombów, większość kwiatów została wyduszona przez chwasty, piękne stare drzewa wycięto, podzielono wspólne niegdyś podwórka, które tworzyły dobrze znany mikrokosmos. „Zarosły dawne ścieżki” – mówią teksty sentymentalnych piosenek: a jednak, kiedy zobaczyłem, że ścieżka, którą tyle razy chodziłem, zmieniła się w trawnik, poczułem prawdziwe, niezmyślone ukłucie. Zostało parę krzewów i betonowe schodki, które prędzej czy później też przepadną, jak wszystko.

Ale w cudzych siedliskach, w wyobrażaniu sobie tej czułości dla miejsc, w gruncie rzeczy banalnych i często nieładnych, obskurnych, zapuszczonych, ale dla kogoś niepowtarzalnych, odnajduję miejsca mojego dzieciństwa. Nie wprost, oczywiście: układ pęknięć na płytkach chodnikowych, wzór na zasłonce w łazience, plamy rdzy na bojlerze i emaliowane na czerwono garnki nigdy nie wrócą w tym samym kształcie. To raczej przekład: widzę tamte kształty i przedmioty przetłumaczone na inne przedmioty i kształty, choć ich sens – pamięć i czułość – pozostaje niezmieniony.

 

Dojeżdżamy, wyobrażam sobie, że blondi od manicure’u też ma takie miejsce. Może gdzieś po drodze, w jednym z mazowieckich miasteczek, może w Płocku, może w Warszawie: podwórko, kolor futryny, drzwi kamienicy albo graffiti na ścianie bloku. I jakoś mniej mnie irytuje jej wymachiwanie ostrymi, niebezpiecznymi przedmiotami.

Godzinę później M. oprowadza mnie po miejscach swojego dzieciństwa, pokazuje mi staw i starą muszlę koncertową przy budynkach opuszczonej cukrowni. „Tu śpiewała, wyobraź sobie, Halina Frąckowiak – mówi – a ludzie siedzieli, z kanapkami, na kocach, tutaj i po drugiej stronie stawu”. Dziś w odrapanej muszli jest tylko graffiti. Czytam napis: „Twoja stara pierze w rzece” i myślę, że to piękna pointa.

 

Jacek Dehnel (ur. 1980 r.) debiutował tomem wierszy „Żywoty równoległe” (2004 r.). W 2005 r. otrzymał Nagrodę Kościelskich. W 2006 r. opublikował powieść „Lala”, za którą otrzymał Paszport POLITYKI. Wydał też m.in. tomy wierszy „Wyprawa na południe” (2005 r.) i „Brzytwa okamgnienia” (2007 r.) oraz prozę: „Rynek w Smyrnie” (2007 r.), „Balzakiana” (2008 r.) i „Fotoplastikon” (2009 r.).

Polityka 32.2010 (2768) z dnia 07.08.2010; Kultura; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Siedliska"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną