Z wypiekami na twarzy zacząłem go kartkować, odnajdując w nim istne perełki, wypowiedziane przez mojego profesora, a potem skrzętnie zanotowane przeze mnie. Ów profesor miał obsesję zbliżającego się konfliktu atomowego i podczas weekendów budował schron przeciwatomowy na działce rekreacyjnej za miastem. Ponieważ nikt normalny nie chciał mu pomóc w budowaniu schronu, sprytny nauczyciel licealny wykorzystywał do pracy ręce uczniów, których wcześniej terroryzował oceną niedostateczną na świadectwie.
Jak wiadomo, powtórka roku z powodu wychowania fizycznego lub przysposobienia obronnego była hańbą, więc wszyscy ci młodociani pacyfiści, punki, w tym ja, kopaliśmy ogromną dziurę, a potem robiliśmy inne rzeczy, aby powstał schron profesora. Profesor nie był złym człowiekiem. Dawał nam jeść i pić podczas kopania oraz zaklinał się, że jeśli któryś z nas się nawróci i przestanie na lekcjach śmiać się z wojska, to używając swoich znajomości załatwi po maturze każdemu chętnemu z naszej brygady budowlanej miejsca w Wyższej Szkole Wojsk Kwatermistrzowskich w Poznaniu. Czasy były wtedy trudne, oferta ciekawa. Kto jak kto, ale kwatermistrz mógł mieć prawie wszystko. Okradając armię oczywiście. Szczęśliwie, nikt z nas nie skorzystał z oferty nauczyciela. Budowy schronu nie dokończyliśmy, bo profesor zmarł nagle nie z powodu ataku jądrowego, lecz zwyczajnego ataku serca.
W odnalezionym zeszycie przeczytałem takie zdania: Wojsko jest tarczą narodu! Wojsko na szczytach gór jest czasami powyżej chmur! Od czasu do czasu kapitan spogląda do atlasu! Torfowiska płoną, dniami, miesiącami i latami, co nie znaczy, że armia nie potrafi ich ugasić! Rodzina ewakuująca się z płonących budynków z pierwszego piętra wyrzuca pościel na trawnik i skacze na nóżki. Z drugiego piętra skoki nie są przewidziane! Nie tylko kurę można zabić z kabekaesu, ale i człowieka, krowę, a nawet słonia z 1500 m! Uczniowie podczas zajęć nie powinni zwracać się do mnie per panie profesorze, a per obywatelu nauczycielu! Podczas mojej służby w czerwonych beretach wykonałem 300 skoków spadochronowych. W tym 200 udanych!
Na koniec przytoczę jeszcze jedno zdanie, które może nie jest już tak bezsensowne i śmieszne, za to znaczące i prawie prawdziwe: Wojsko jest aparatem przymusu i nacisku, który znajduje się najczęściej w rękach rządzących danym państwem.
Ano właśnie. Zdaje się, że w trzeciej klasie ogólniaka wezwano męską część na komisję wojskową. Ponieważ krążyły plotki, że za pomocą prostego zabiegu, polegającego na wpychaniu w odpowiednie miejsce dużej marchewki, można sobie będzie załatwić kategorię E, czyli stałą niezdolność do służby wojskowej, część licealistów i ja cierpieliśmy katusze z lekka łagodzone kremem Nivea. Jednak sprawne oko lekarza wojskowego z łatwością oddzieliło prawdziwych od uzurpatorów. Na koniec staliśmy się posiadaczami książeczek wojskowych sił zbrojnych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej z kategorią A-1. Najwyższą z możliwych. Wpis w dokumencie odraczał nas od służby ze względu na pobieraną naukę. Ten wpis odnawiałem potem kilkukrotnie, bo postanowiłem, że uczyć się będę długo, i zobaczymy, kto na koniec wygra.
Po studiach dostałem powołanie do wojska, a ponieważ nie lubię nacisków i wierzę w inne powołania, wyjechałem z Polski. Ponoć przez pewien czas nachodzili moją matkę jacyś mundurowi, pytając, gdzie syn się ukrywa. Szczęśliwie jurysdykcja wojska polskiego, już wtedy niby innego, aspirującego do NATO, czyli ładniejszego, o bardziej ludzkim obliczu, nie sięgała Holandii czy Wielkiej Brytanii, bo właśnie tam ruszyłem. Oprócz paszportu zabrałem również książeczkę. Jakoś mi się w pośpiechu zapakowała, ale nie przetrwała długo. W Amsterdamie mają takie miejsca, których w Polsce nie ma, a w Czechach na przykład już są. W takich miejscach, ogólnie mówiąc, pali się. Nie tylko trawę... Ja spaliłem również książeczkę, fantazyjnie podpalając wyrwanymi z niej karteczkami fajki współbiesiadników. Z dymem, ze śmiechem na ustach, odchodziła wieloletnia zmora. Tak właśnie wtedy myślałem. Postanowiłem, że posiedzę sobie jeszcze kilka lat na tym zgniłym Zachodzie. I tak zrobiłem.
Do Polski wróciłem osiągnąwszy wiek rezerwisty, magiczną trzydziestkę. Wierzyłem, że nikt się mnie więcej nie będzie czepiał. Trochę się pozmieniało w tej Polsce od chwili mojego wyjazdu. Ja dalej operowałem milionami, a okazało się, że przez te kilka lat zer na banknotach ubyło. Więc za te nowe pieniądze kupiłem nowe mieszkanie i z radością pobiegłem do urzędu meldunkowego, ale meldunku we własnym mieszkaniu nie otrzymałem. Powróciła sprawa książeczki. Nie meldujemy bez okazania książeczki wojskowej, tak mi w kółko powtarzano. Pomieszkałem kilka miesięcy we własnym mieszkaniu bez meldunku, potem je sprzedałem ze sporym zyskiem i wyjechałem do kraju, który nigdy nie miał armii, nie ma i nie zamierza mieć, choć jest członkiem-założycielem NATO. Jak widać i tak można.
Po kilku latach pobytu przyjąłem obywatelstwo tej wyspy na końcu świata. I wcale nie dlatego, że jeszcze dwa lata temu była to kraina mlekiem i lawą płynąca. Może właśnie dlatego, że spory odsetek ludzi posiada tam książeczki, wiele książeczek, które w ciemne wieczory czyta, choć mało kto słyszał o książeczkach wojskowych.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki (ur. 1967 r.). W 2003 r. ukazał się zbiór jego opowiadań „Stacja Bielawa Zachodnia”. Rozgłos przyniósł mu „Dom Róży. Krýsuvík”. W 2007 r. opublikował powieści: „Kołysanka dla wisielca” i „Raz. Dwa. Trzy”. W tym samym roku był nominowany do Paszportu POLITYKI. W październiku 2009 r. ukazała się jego nowa powieść „Rzeczy pierwsze”.