Autor został lekarzem chyba tylko po to, by odsłonić przed ufnymi z natury pacjentami niewygodne sekrety sztuki medycznej. Pisze o nich wprost: reanimacja nie wskrzesza, mammografia oszukuje, efekty wielu leków nie przewyższają placebo. Newman po prostu patrzy na współczesną medycynę z dystansu i w szerszej perspektywie. Dla niego sztuka leczenia to głęboko ludzkie przedsięwzięcie, pełne porażek, a tylko czasem odnoszące spektakularne triumfy. Stara się być w swoim krytycyzmie obiektywny. „Najczęściej lekarze to wspaniali ludzie – przyznaje – bezwarunkowo kochający ludzkość i szczerze zaangażowani w dzieło naprawy świata. Ale w którymś momencie edukacji medycznej uczymy się, jak przechodzić do porządku dziennego nad wewnętrznymi sprzecznościami”.
Dociekliwość autora procentuje, bo swoje tezy popiera skrupulatnymi obserwacjami. Nauka, ten synonim prawdy i wiedzy, nabrała charakteru religii i, zdaniem Newmana, stanęła między pacjentem a lekarzem. Tymczasem, gdyby zainwestowali oni w poprawę międzyludzkich relacji, uwierzyli w siłę dotyku i słowa, czyli wrócili do korzeni medycyny i przypomnieli sobie o spuściźnie Hipokratesa – zdołaliby wspólnie zrzucić jarzmo niemiarodajnych badań, niepotrzebnych prześwietleń i nieskutecznych leków. Ale za umniejszanie roli antybiotyków, niektórych szczepionek i współczesnej chirurgii, za nazbyt idealistyczne poglądy autora (który chciałby wszystkich leczyć słowem, a gdzie to niemożliwe, uznaje po prostu wyższość natury i przeznaczenia) – odejmuję dwie kropki. Hipokrates przyznałby 6.
David H. Newman, Cień Hipokratesa, przeł. Mateusz Borowski, Wyd. Znak, Kraków 2010, s. 260