Fakt, że od deski do deski. Ale z narastającą wątpliwością, czy lekarze – nawet tak znakomici jak Ken Hillman, profesor anestezjologii z Australii – powinni bezceremonialnie wprowadzać czytelników w niuanse swojego zawodu i odsłaniać najbardziej okrutne kulisy ratowania życia, które często jest nie do uratowania. Na oddziały intensywnej terapii nie mają wstępu nawet wszyscy lekarze! Ale jak widać standardy się zmieniły i skoro współczesne media zachęcają nas do zaglądania sąsiadom pod kołdrę, dlaczego nie opisywać z detalami tego, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami OIOM?
Hillman pozbawia złudzeń: sztuczne podtrzymywanie życia to doświadczenie niepotrzebnie bolesne i przysparzające daremnych cierpień. Skuteczność pierwszej pomocy – wbrew temu, co pokazują seriale telewizyjne – nie przekracza kilku procent, podłączenie do respiratora to jedynie gra na zwłokę, dająca rodzinie zbyt duże nadzieje. Nie wierzę, by przy wieloletnim doświadczeniu autora na oddziałach intensywnej terapii nie był w stanie opisać przykładów uratowanych chorych. W jego książce jest ich jednak niewielu, bo nie pasują do tezy mającej wybrzmieć wyraźnie i głośno: wydajemy kolosalne kwoty na terapie podtrzymujące życie, które nie przynoszą spodziewanych rezultatów.
Niewielu lekarzy stać na tę szczerość i jest to największy walor książki Hillmana. Wynika w dużej mierze z anglosaskiego podejścia do spraw ostatecznych, które dla Polaków mogą okazać się zbyt bolesne. Dyskusja, z pewnością burzliwa, o sensie prowadzenia uporczywych terapii wciąż jest przed nami i dobrze się stanie – mimo moich wątpliwości, czy wolno pozbawiać ludzi nadziei – jeśli „Oznaki życia” dostarczą argumentów każdej ze stron tego sporu.
Ken Hillman, Oznaki życia, przeł. Urszula Jachimczak, Wyd. Znak, Kraków 2011, s. 209