Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Na skraju antymiasta

Kawiarnia literacka

Poszedłem z synem na wieczorny spacer, nad stawy. Siedliśmy i gapiłem się na drobno rozfalowaną wodę i na krajobraz, w którym mieszkam od zawsze.

Ani to wieś, ani miasto, bo nowoczesność nie jest w stanie udźwignąć pojęcia „miasteczka targowego”, jakim była ta moja „wieś gminna” przez pięćset lat, stąd kamieniczki i folwarczne zabudowania, stawy, pola i cysterskie dęby. Nie leży ani w Polsce, ani na Śląsku, bo Śląska już nie ma, a Polska jeszcze się tu nie zadomowiła. Nie leży to miejsce nawet w Europie ani nie leży poza Europą, wielkie nigdzie w środku umarłej cywilizacji, wyrastające z wnętrzności trupa pięćsetletnie dęby, obojętne wobec nowych domów z porothermu tak samo, jak obojętne względem stojących nieopodal seryjnych hitlerowskich domeczków z czerwonej cegły, z ogródkami; marzenie o robotniku związanym z ziemią przez uprawianie przydomowego poletka. Blut und Boden, naiwny, rustykalny sen o tym, że śląskiego człowieka fabryki, kopalni i huty, człowieka Totalnej Mobilizacji można uczynić niemieckim bauerem z romantycznych sielanek o tym, jak to na roli, między pługiem a mieczem bije serce niemczyzny.

A w nowych domach z katalogu z domami naiwny sen o klasie średniej świata Totalnej Demobilizacji, nie ma już robotników, są key accouncisales repowie, bracia moi i siostry moje udręczone, jest rozpełzające się antymiasto, śląska dwumilionowa konurbacja połyka powoli barokowe kościółki Pilchowic i Stanicy i cysterskie dęby, połknie też średniowieczny klasztor w Rudach, połknie stawy i zdewastowane zabudowania folwarczne, połknie w końcu własny ogon, zadławi się i zdechnie.

Zakneblowana rozpacz w porannych samochodach toczących się ku antymiastu, ku tej rozpełzłej między średniowiecznymi ryneczkami i dziewiętnastowiecznymi hutami, multicentrycznej amebie.

Małych grzechów słuchają konfesjonały i pamiętają jeszcze wspaniałych, wielkich grzeszników i teraz zasypiają od tych rozpaczliwych grzeszków, od lepkich niewierności „samemu sobie”, od ciepłych nienawiści. Grzechy są takie same od zawsze, nie zmienia się substancja człowieczeństwa, ale w obumarłej cywilizacji grzesznicy są mniejszego formatu, tak samo jak mniejszego formatu są święci, mniej jest nienawiści, mniej miłości i wolniej, i słabiej biją serca.

Ale tłumaczę sobie, że to wielka łaska żyć w świecie pozbawionym formy, w świecie, w którym nie ma Żyda ani Greka, ani chrześcijanina, ani socjaldemokraty, bo w ogóle nie ma w nim nikogo, wszyscy zupełnie sami i tacy sami, martwi i wolni, i dzięki temu można uśmiechać się ku niebu, unosząc się w ciepłym oceanie społecznej bezforemności, nie znajdując siebie samego nigdzie, nigdzie siebie samego nie lokując. Nie powstanie w tym świecie nic wartościowego, ale też nic wartościowego nie zginie. Nie ma ekstazy ani rozpaczy, tylko miły, ciepły smutek, jedyna alternatywa względem katatonii.

Więc łowimy z synem ryby, ryby na niby, na kosmate trzciny bez żyłek i haczyków i wychodzą nam z wody za każdym razem, zaczynamy od karpi i ogromnych sumów, a potem ryby są coraz bardziej fantastyczne, mój syn nadaje im fantastyczne nazwy i opisuje ich fantastyczne obyczaje: mówi, że pływając, udają czerwone płonące liście, a ja zastanawiam się, jakim cudem w tym czteroletnim wstępie do człowieka pojawia się nieświadoma, szlachetna poezja.

Przypominam sobie samego siebie sprzed dziesięciu lat, z przejęciem studiującego filozofię i socjologię, i mam od tych wspomnień niepowstrzymane napady wesołości, bo cóż obchodzi mnie dziś status ontologiczny Boga, świata, człowieka, kto jest, a kogo i czego nie ma? Cóż mnie dziś obchodzi, dlaczego raczej jest coś niż nic, skoro obok mnie i we mnie dzieją się rzeczy prawdziwsze od wszystkiego innego: urodził mi się drugi syn, patrzę w jego ślepe oczka i tak jak przy moim pierwszym dziecku znowu wyobrażam sobie, że ten noworodek to mały bodhi, który wie wszystko i musi najpierw wszystko mozolnie zapomnieć, żeby powoli stać się człowiekiem i potem, przez całe życie, to zapomnienie z siebie zdrapywać w smutnym anamnezis beznadziejnych prób zrozumienia siebie i świata.

Mój dziadek ma 91 lat i jest mądrym, surowym, śląskim Buddą, dotyka policzków swojego kolejnego prawnuka. Mój drugi dziadek jest garścią zetlałych kości i fotografią, podkolorowanym portretem na ścianie i nie dotyka już nikogo i nie wiem, czy pochowali go w mundurze górniczym, czy w garniturze? Mój ojciec patrzy na mnie innym wzrokiem, nie jak na chłopca, którym zawsze byłem i dalej jestem, tylko jakby patrzył na samego siebie, bo mam teraz tyle lat co on, kiedy mnie ślepego, różowego i brzydkiego nosił na rękach. Kobieta, która jest moją żoną, ma wspaniałe trzydzieści jeden lat, a wczoraj miała lat osiemnaście i od tego czasu jestem cichym świadkiem historii jej ciała.

Mam przyjaciół, którzy – sprawdziłem – mogą razem ze mną bić się z przeważającymi siłami przypadkowego wroga i wypiją ze mną morze wina, i mam takich, którzy, jak sądzę, przed wrogiem uciekliby czym prędzej i wino nie bardzo piją, a i tak są moimi przyjaciółmi. Mam wrogów, takich, z którymi mogę usiąść do stołu i rozmawiać o pogodzie, i mam takich, którym mógłbym tylko rozwalić gębę.

I już tylko te wzory ludzkiego życia mnie interesują, krwinki w żyłach antymiejskiej ameby: Bogu ducha winni key accounci w samochodach wiodących ich ku katowickim biurowcom i moi przodkowie i krewni w grobach i nad grobami, kochankowie ukryci w prowincjonalnych hotelikach i osierocone dzieci, zawiedzione nadzieje, złamane miłości, zgasłe nienawiści.

Nie tęsknię za przeszłością, nie wyglądam odległych utopii, patrzę tylko, jak teraźniejszość przemija.

Szczepan Twardoch – pisarz. Jak twierdzi: „Pogodnie rozczarowany prawie wszystkim poza literaturą i miłością”. Od kilku stuleci mieszka na Górnym Śląsku. Bywał również publicystą i redaktorem w wydawnictwie, ale już nie bywa. Ostatnio opublikował powieść „Wieczny Grunwald, powieść zza końca czasów”, która bynajmniej nie jest powieścią historyczną.

Polityka 21.2011 (2808) z dnia 17.05.2011; Kultura; s. 71
Oryginalny tytuł tekstu: "Na skraju antymiasta"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną