Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Nieruchomości

Kawiarnia literacka

Kiedy się kocha, trzeba odjechać” – pisał Blaise Cendrars i pisał świetnie, bo to jedna z tych fraz, w których poezja (jak w „jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma” Lechonia) rozkłada na łopatki logikę; wieloznaczność i sensy ukryte, intuicyjne, niejasne, radzą tu sobie ze zdrowym rozsądkiem.

12 lat temu wyjechałem na studia z rodzinnego miasta, które w szerszym sensie rodzinnym miastem nie jest i być nie może, jak to na tzw. Ziemiach Odzyskanych – jest tylko jakimś epizodem w łańcuchu przesiedleń i przenosin, XX-wiecznego przesuwania granic i wędrówki ludów. Mało kto w Gdańsku „jest stąd”, tak jak można „być stąd” w Poznaniu, w Krakowie, w małych miasteczkach, gdzie na miejscowym cmentarzu leżą przodkowie od 10 pokoleń.

Chwalę sobie to wyjechanie; ucieczkę od najbliższej rodziny, co powinno być, jak sądzę, nieodzownym elementem w życiu każdego młodego człowieka; ucieczkę od domowych obiadków, od zapewnionego wiktu i opierunku, od utartych zwyczajów, kolein – które powinno się samemu wytyczyć od nowa, na własną miarę, własnymi kołami wyjeździć, a nie przyjąć pokornie, bez refleksji, leniwie. Wprawdzie jeśli – jak w naszym przypadku – ma się rozrosłe kuzynostwo i pociotkostwo, występujące licznie w mieście, do którego się ucieka, to jakaś forma klanowości pozostaje, ale to już zupełnie inny rodzaj pokrewieństwa, przyjacielski raczej: wspólne kolacje raz na jakiś czas, wymiany plotek i opowieści o zamierzchłych przodkach, którzy mniej nas ze sobą łączą niż niewymuszona serdeczność.

Od lat na Wszystkich Świętych zostaję w Warszawie – dawno już bowiem policzyłem, że mam tu więcej grobów niż w Gdańsku. Moje Święto Zmarłych jest więc świętem zmarłych zamierzchłych: praprababki, pradziadka, jakichś XIX-wiecznych stryjów i kuzynów, po których został tylko plik nieopisanych zdjęć. Nie wiem, pewnie jest coś z reakcji obronnej w tym, że zamiast odwiedzać najbliższych, spotykam się z nimi zupełnie inaczej: chodząc na te groby, na które oni chadzali przed pół wieku, przed wiekiem. Dużo w tym spokoju, mało rozdzierającego smutku – w tych datach zaczynających się od osiemnastki, nie dwudziestki, w tych zardzewiałych antabach i zatartych napisach. Chodzę też do zupełnie obcych zmarłych: co roku jeden znicz stawiam na jakimś nagrobku – na Starych Powązkach sporo takich – gdzie nikt znicza nie postawił i pewnie już nie postawi aż do wieczoru. To taka mała, prywatna wojna z entropią; ostatecznie przecież raczej pisana jest nam niepamięć niż pamięć.

Kwestuję też od niedawna na warszawskich cmentarzach – dużo jest radości z obserwowania uników i wykrętów, ale jeszcze więcej z zaskoczeń; z tych dziesięciogroszówek, wrzucanych do puszki przez wyfutrzone pańcie z minami łaskawych caryc, i z tych grubych banknotów, wsuwanych wstydliwie przez skromnie ubranych starszych państwa – a potem te pieniądze żywych idą na odnawianie grobowców tych nieżywych po dwakroć: zmarłych i zapomnianych.

I nie dla nich przecież to odnawianie, tak naprawdę, ale dla nas; oni, jak się zdaje, zachowują daleko idącą obojętność w kwestii stanu inskrypcji czy pomnika. To nam potrzebna jest pamięć o małżonkach Hill („Przechodniu racz westchnąć do Boga za dusze spoczywających tu zwłok”), o Marii Immaculacie Łoś, kanoniczce i artystce plastyk, o Mojżeszu Kokiecie, który, przeżywszy lat 56, zmarł 7 dnia miesiąca nisan roku 5687, czyli 9 kwietnia 1927. O zmarłych bliskich, których twarze mamy odbite w pamięci, o dalszych, których znamy tylko ze zdjęć czy imion, i o tych zupełnie obcych, którzy dają nam pojęcie choćby o tym, kto budował i zamieszkiwał miasto, które nam teraz przypadło w krótką dzierżawę. I którzy pojawiają się w naszym życiu w najdziwniejszych momentach.

Kiedy cztery lata temu kupowaliśmy z P. mieszkanie, obejrzeliśmy w Internecie tych mieszkań kilkaset, na żywo – kilkanaście, może 20. I od razu wiedziałem, że to właśnie to. Od pierwszego kliknięcia, od przejścia przez próg. Miało, oczywiście, wiele zalet, ale i inne miały przecież swoje zalety; tu chodziło o coś więcej. I po dwóch czy trzech latach okazało się, o co. Nasza 80-letnia sąsiadka zapytała mnie znienacka: „Pan to ma takie rzadkie nazwisko... Nie miał pan w rodzinie jakiegoś kapitana?”. Miałem, dziadka. „No proszę, bo wie pan, ja w latach 70. dużo podróżowałam na frachtowcach, można było wykupić takie niedrogie kabiny i tak kawał świata zjeździłam. I poznałam w czasie jednego z tych rejsów kapitana Dehnela. I zgadałam się z nim, że mieszkał w tej samej kamienicy co my”.

Nikt o tym nie wiedział. Ani ja, ani nikt z rodziny. Wiedzieliśmy, owszem, że mój pradziadek, który wcześnie owdowiał i wziął ponownie ślub, nie miał głowy do opieki nad synami z pierwszego małżeństwa: właśnie skończyła się wojna, Polska odzyskała niepodległość, a on zakładał kolejne szpitale, potem był posłem... synów wysyłał zatem na stancje. Nasza kamienica była kamienicą nauczycielską; mieszkania były – zanim je po wojnie podzielono – obszerne, miały pod 140 metrów (co daje pewne pojęcie o statusie nauczyciela gimnazjalnego w tamtych czasach) i na stancje były w sam raz. Toteż mały Jacuś tam właśnie spędził czas jakiś – dopóki go z tej szkoły nie wyrzucono, o czym rodzinna opowieść akurat przetrwała. Ot, postawiono go za coś do kąta, nudził się, więc zaczął łopotać wielką mapą świata; na pytanie: „Dehnel, co ty robisz?”, odpowiedział: „Trzęsienie ziemi”, za co wyleciał z klasy..., a że w drzwiach klasy został klucz, to postanowił nie ustawać w psotach i, nie bacząc na niebezpieczne konsekwencje, klasę zamknął, a klucz wyrzucił do toalety. Lata później dostał Virtuti za brawurową obronę wybrzeża w 1939 r. i myślę sobie, że zarówno nasze powody do chwały, jak i niesławy, mają zawsze wspólny korzeń.

Tak czy owak, wchodząc do tej kamienicy po raz pierwszy nie wiedziałem i wiedzieć nie mogłem, że mieszkał tu przez lat kilka mój bliski (i psotny niegdyś) zmarły. Ale, jeśli mielibyśmy strawestować Gombrowicza – nie ma ucieczki od rodziny, jak tylko w inną rodzinę. Hellinger by się uśmiał.

Jacek Dehnel (ur. 1980 r. w Gdańsku), pisarz (ostatnio wydał powieść „Saturn”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu. Decyzją Rady Języka Polskiego został Młodym Ambasadorem Polszczyzny.

Polityka 48.2011 (2835) z dnia 23.11.2011; Kultura; s. 83
Oryginalny tytuł tekstu: "Nieruchomości"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną