Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki: „Dziewczyna z poczty”

materiały prasowe
Asystentka pocztowa powoli, z rezygnacją, wyjmuje z górnej szuflady biurka kartkę urzędowego papieru, składa ją starannie na pół, podkłada rygę i pieczołowicie, wyraźnie, pięknymi literami o cieniutkich pionowych i pogrubianych poprzecznych kreseczkach, pisze podanie do dyrekcji w Wiedniu o przysługujący jej zgodnie z prawem urlop, prosi także, by z powodów rodzinnych mogła otrzymać go natychmiast oraz żeby z początkiem następnego tygodnia przysłano zastępczynię.

Potem pisze do siostry, by ta załatwiła jej w Wiedniu wizę szwajcarską i pożyczyła małą walizkę, a także, ze względu na matkę, przyjechała omówić z nią różne sprawy. A potem, przez następne dni, powoli, starannie i dokładnie przygotowuje się do podróży, bez radości, bez nadziei, bez zaangażowania, tak jakby nie była to jakaś część jej prywatnego życia, lecz należała do tego drugiego, jedynego, jakie zna - do służbowych obowiązków.

Cały tydzień trwają przygotowania. Wieczory schodzą na szyciu, ceruje, pierze i poprawia stare ubrania, poza tym siostra, zamiast kupić coś za przesłane dolary (mała zastraszona mieszczka uznała, że lepiej będzie je odłożyć), pożyczyła jej trochę własnej garderoby: żółtoszary płaszcz podróżny, zieloną bluzkę, broszkę z mozaiką, którą matka kupiła w czasie podróży poślubnej do Wenecji, a także małą wiklinową walizkę. To zupełnie wystarczy, mówiła, w górach nie trzeba specjalnych toalet, a gdyby czegoś zabrakło, najlepiej kupić to na miejscu. Nadchodzi wreszcie dzień wyjazdu. Płaską wiklinową walizkę osobiście zanosi na dworzec nauczyciel z sąsiedniej wsi, Franz Fuchsthaler, nie dając się ubiec w tej przyjacielskiej przysłudze. Ledwie dotarła do niego wiadomość, ów niewysoki, słabowity mężczyzna o płochliwym, skrytym za grubymi szkłami spojrzeniu śpieszy natychmiast do pań Hoflehner i oferuje im pomoc; tylko z nimi w tej odległej, położonej wśród winnic wsi utrzymuje przyjacielskie stosunki. Jego żona, lekarze stracili już wszelką nadzieję, od ponad roku leży w państwowym szpitalu gruźliczym w Alland, a ich dwoje dzieci żyje na garnuszku u mieszkających gdzie indziej krewnych; przesiaduje więc sam, prawie każdego wieczoru, w dwóch opustoszałych pokojach i z wielkim oddaniem w ciszy tworzy różne drobne, niepozorne rzeczy. Układa w zielnikach kwiaty, okrągłym pismem kaligrafuje pod zasuszonymi płatkami ich nazwy, łacińskie czerwonym, a niemieckie czarnym atramentem, własnoręcznie oprawia we wzorzysty karton ulubione bordowe zeszyty wydawnictwa Reclam i starannie zaostrzonym piórkiem z mikroskopijną dokładnością, prawie nie do odróżnienia, naśladuje druk na grzbietach książek.

Późnym wieczorem, kiedy upewni się, że śpią już wszyscy sąsiedzi, nieco sztywno, ale z wielkim przejęciem gra na skrzypcach z własnoręcznie skopiowanych nut, najczęściej Schuberta i Mendelssohna, albo przenosi najpiękniejsze wersy i złote myśli z pożyczonych książek na karty drobnoziarnistego papieru czerpanego, które zawsze, ilekroć przekroczy kolejną setkę, spina w nowy zeszyt i oprawia w błyszczącą okładkę z kolorową etykietką. Niczym arabski kopista Koranu lubuje się, dla własnej cichej satysfakcji, bezgłośnie przechodzącej od wewnętrznego, skupionego wysiłku do widocznego ożywienia i radości, w delikatnych krągłościach ozdobnego pisma, a także w, to lekko, to znowu silnie pochylonych i pnących się ku górze zawijasach; książki, dla tego skromnego, cichego, znerwicowanego człowieka, co przed swym służbowym mieszkaniem nie ma nawet ogrodu, są tym, czym kwiaty w domu, uwielbia ustawiać je rzędami na półkach w kolorowe alejki; ze staroświeckim zapałem ogrodnika strzeże każdej z nich osobno i ostrożnie, niczym coś kruchego, bierze je w wąskie, anemiczne dłonie. Nigdy nie zachodzi do gospody. Nienawidzi piwa oraz dymu i lęka się ich tak jak pobożni ludzie złego; gdy tylko zza okna posłyszy prostackie odgłosy kłótni albo pijackie wrzaski na dworze, omija je pośpiesznie szybkimi, zdecydowanymi krokami.

Od czasu choroby żony utrzymuje kontakt jedynie z paniami Hoflehner. Odwiedza je na ogół po kolacji, żeby trochę pogawędzić albo - obie to lubią - swym właściwie nieciekawym, ale przechodzącym we wzruszeniu w wyższe, melodyjne tony głosem odczytać im jakieś fragmenty książek, najchętniej z Kwiatów polnych autorstwa ich krajana Adalberta Stiftera. Jego nieśmiałość i bojaźliwość zdają się niepostrzeżenie topnieć, gdy podnosząc wzrok znad książki, widzi twarz zasłuchanej jasnowłosej dziewczyny; dzięki wewnętrznemu skupieniu, z jakim Christine słucha, nauczyciel czuje, że ona go rozumie. Matka, widząc, co w nim wzbiera, wie, że kiedy tylko dopełni się nieunikniony los jego żony, mężczyzna nabierze śmiałości i skieruje spojrzenie ku jej córce. Ta jednak, stawszy się cierpliwą, milczy: dawno już oduczyła się myśleć o sobie.

Nauczyciel niesie walizkę na prawym, nieco niższym ramieniu, nie zważając na śmiechy uczniaków. Ciężar nie jest aż tak duży, musi się jednak zasapać, żeby dotrzymać kroku Christine, która prze niecierpliwie i nerwowo do przodu; pożegnanie w domu bardzo ją, o dziwo, poruszyło. Matka mimo wyraźnego zakazu lekarza trzy razy kuśtykała za nią po schodach do sieni, tak jakby z nieodgadnionego strachu chciała się jej uczepić, i chociaż czas naglił, Christine za każdym razem musiała korpulentną, zanoszącą się szlochem kobietę odprowadzać z powrotem na górę. A potem stało się to, co tak często zdarzało się w ostatnich tygodniach; nagle, w podnieceniu, łkając i wyrzucając przy tym z siebie potok słów, stara kobieta zaczęła tracić oddech i ciężko dyszącą trzeba położyć do łóżka. W tym stanie ją zostawiła i teraz targają nią niepokój oraz wyrzuty sumienia: Mój Boże, a jeśli coś się stanie, a mnie tu nie będzie, nigdy nie widziałam jej tak wzburzonej, rozpacza. A co, jeśli w nocy będzie czegoś potrzebowała, siostra przyjedzie z Wiednia dopiero w niedzielę.

 

 

Dziewczyna z piekarni wprawdzie zaklinała się na wszystkie świętości, że będzie do niej zachodzić wieczorami, ale czy można na niej polegać; gdy nadarzą się tańce, gotowa jest uciec od własnej matki. Nie, nie powinnam była tego robić, nie wolno mi było dać się do tego skłonić. Podróże są dobre dla tych, którzy nie mają chorych w domu, a nie dla takich jak ja, zwłaszcza te tak dalekie, że nie można z nich w każdej chwili wrócić; po co mi to całe podróżowanie? Jak się cieszyć z tego, co nie daje mi chwili spokoju, w każdej minucie muszę myśleć, czy jej czegoś nie brakuje, i że nikogo nie będzie z nią w nocy, a tam na dole dzwonka nie usłyszą, albo raczej nie zechcą usłyszeć. Nie lubią nas w tym domu, i gospodarze, gdyby to od nich zależało, dawno już by nas wykwaterowali. Tę asystentkę z Linzu też wprawdzie prosiłam, by do niej zaglądała w południe i wieczorem, ale skwitowała wszystko jednym jedynym „tak", nieprzemyślana, oschła osoba, takie „tak" nie daje żadnej pewności, czy naprawdę to zrobi. Czy nie powinnam raczej odtelegrafować? Ciotce nie zrobi to żadnej różnicy, czy do niej przyjadę, czy też nie, matka przecież sobie wmówiła, że im na nas zależy. Inaczej dawno by napisali, jeszcze z Ameryki, albo czasami, kiedy tu było najgorzej, przysłali paczki z jedzeniem, tak jak robiły to tysiące innych. Ileż ja sama ich wyekspediowałam, jednak nigdy żadnej dla mojej matki od jej rodzonej siostry. Nie, nie powinnam się była ugiąć, gdybym tylko mogła, to jeszcze dziś bym im odmówiła. Nie wiem dlaczego, ale boję się, że nie wolno mi teraz wyjeżdżać, nie wolno.

Drobny, nieśmiały, jasnowłosy mężczyzna stara się dotrzymać jej kroku, co chwila z trudem łapie oddech, chce ją uspokoić. Nie, nie trzeba się martwić, on sam, obiecuje, będzie co dzień doglądał jej matki. Jeśli ktoś ma do tego prawo, to z pewnością ona, powinna nareszcie pozwolić sobie na urlop, przecież od lat nie miała ani dnia wytchnienia. Gdyby to było z ujmą dla jej obowiązków, on pierwszy odradziłby ten wyjazd; nie, nie trzeba się martwić, codziennie, codziennie będzie przekazywał jej informacje. Z trudem łapie powietrze, biegnąc obok, i wielce poruszony wyrzuca z siebie, co tylko mu przyjdzie do głowy, byle ją uspokoić. I rzeczywiście, jego solenne zapewnienia odnoszą skutek. Christine nie słucha go wprawdzie zbyt uważnie, ale czuje, że jest ktoś, na kim będzie mogła polegać.

Na dworcu, gdy zapowiedziano pociąg, jej skromny towarzysz, wielce zmieszany i zakłopotany, zaczyna pochrząkiwać. Zauważyła już przedtem, że cały czas przestępuje z nogi na nogę i że chce jej coś powiedzieć, ale brakuje mu odwagi. Wreszcie w przerwie wyjmuje nieśmiało z kieszeni na piersi jakieś białe zawiniątko. Prosi, by mu wybaczyć, bo nie jest to naturalnie żaden podarek, tylko taki mały drobiazg, ciekawostka, która może się jej do czegoś przyda.

Zaskoczona Christine rozpakowuje z białego czerpanego papieru podłużną, wąską, złożoną w harmonijkę mapę swojej podróży z Linzu do Pontresiny; są na niej wszystkie rzeki, góry i miasta wzdłuż całej linii kolejowej, naszkicowane z mikroskopijną dokładnością czarnym tuszem, góry zostały obrysowane cieniej lub grubiej, zależnie od wysokości, maleńkie cyfry zdradzają prawdziwą liczbę metrów, nurty rzek naniesiono niebieskim, a miasta czerwonym ołówkiem, po prawej stronie na dole, w osobnej tabeli, podano wszystkie odległości, zupełnie tak jak na dużych mapach, które sporządza dla szkół instytut geograficzny, tę mapę jednak, z potrzeby serca, z wielką cierpliwością oraz wielkim pietyzmem narysował dla niej zastępca wiejskiego nauczyciela. Christine czerwieni się mimo woli na widok tej niespodzianki.

Jej oczywista radość dodaje odwagi nieśmiałemu mężczyźnie. Wyjmuje więc jeszcze jedną mapkę, ta jest czworokątna i obrębiona złotym sznureczkiem: odrysował ją z dużej szwajcarskiej mapy sztabowej i jest na niej cała Engadyna, z każdą dróżką i ścieżką, z najmniejszymi, artystycznie przekalkowanymi szczegółami; pośrodku, w uroczyście obrysowanym czerwonym tuszem kółku, wystaje z tła jakiś budynek, to hotel, w którym będzie mieszkała, jak jej tłumaczy, ustalił to na podstawie pewnego starego bedekera: tak więc podczas wszystkich wycieczek będzie się mogła zawsze zorientować w terenie, bez obawy, że zgubi drogę. Dziękuje mu szczerze wzruszona, ten ujmujący mężczyzna musiał już wiele dni temu wystarać się po kryjomu o materiały z biblioteki w Linzu lub Wiedniu, by potem, temperując po stokroć ołówki, całymi nocami cierpliwie, starannie rysować nimi i kolorować, także specjalnie zakupionym w tym celu piórkiem, owe mapki, jedynie po to, żeby mimo swej biedy sprawić jej prawdziwą, pożyteczną radość. Niepodjętą jeszcze podróż prześledził kilometr po kilometrze, towarzysząc jej w tej drodze myślami, jej wyjazd oraz jej los w dzień i w noc musiały być obecne w jego głowie. I kiedy teraz, wielce poruszona, podaje w podzięce rękę owemu przerażonemu własną odwagą mężczyźnie, pierwszy raz patrzy w jego ukryte za okularami oczy.

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. w przekładzie Karoliny Niedenthal.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną