Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Kurisumasu, czyli świętowość świąt

Kawiarnia literacka

Świętujemy ni mniej, ni więcej, tylko naszą odnawiającą się, jak dzień w przesileniu, gotowość do czynienia dobra. I to, proszę Państwa, naprawdę jest powód do świętowania. Najprawdziwszy.

Pamiętam z dzieciństwa dowcip przeczytany w jednej z książeczek z przedwojennymi szmoncesami: Mały Moryc wychowuje się w inteligenckiej, zasymilowanej rodzinie; rodzice nie są zbyt religijni, więc choć obchodzą święta żydowskie, postanowili co roku ubierać choinkę, żeby nie odmawiać Morycowi radości z bożonarodzeniowych prezentów. W któreś święta chłopiec, wpatrzony roziskrzonymi oczami w drzewko, pyta rodziców: Mamo, tato, czy goje też mają choinkę?

Nie wiem, czy przed wojną ten dowcip kogoś bawił. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nigdy nie był to dowcip, raczej scenka z prawdziwego życia, która, opowiadana znajomym, w końcu oderwała się od tej konkretnej rodziny, tego konkretnego chłopca i tej konkretnej choinki. Nie o rozśmieszanie chyba w nim chodzi – wydaje się raczej dobrym komentarzem do świętowania w czasach laicyzacji i globalnego uwspólniania świąt wszelakich.

Lament na odchodzenie od prawdziwego znaczenia świąt jest obowiązkowym punktem w medialnym kalendarzu, jak doniesienia o cenach zniczy przed Zaduszkami, zeszytów – przed rozpoczęciem roku szkolnego, a jaj – przed Wielkanocą, jak frazy o amatorach białego szaleństwa oraz zimie zaskakującej drogowców przy pierwszym śniegu. W lamencie tym jednoczą się właściwie wszyscy, od prawa do lewa i z powrotem: pada tradycja, znika zaduma, zostaje komercha i radość z prezentów. Wraz z importem towarów i reklam cały świat zalewają chińskie gadżety wygrywające amerykańskie kolędy, nasze Boże Narodzenie coraz mniej się różni od niemieckiego Weihnacht i japońskiego Kurisumasu. Nikt już nie pamięta, jak drzewiej w Polsce bywało, odrażający Santa Claus z reklamy coca-coli zabrał nam biskupa z mitrą! Ach i och!

W tradycji chrześcijańskiej powinniśmy świętować wcielenie Boga w jedną z trzech jego Osób, w małego żydowskiego chłopczyka, urodzonego w Betlejem, nie bardzo podłym mieście – ale kto w Polsce, kraju katolickim, poza garstką głęboko religijnych osób, faktycznie odczuwa narodziny Jezusa jako główną treść świąt? To znaczenie w większości martwe. I nie jest to kamyczek tylko do katolickiego ogródka – założę się, że srodzy moraliści mają za złe muzułmanom, którzy w ramadanie zwracają większą uwagę na wspaniałe jedzenie niż na to, że to wówczas anioł Gabriel zaczął szeptać Mahometowi do ucha wersety. A ortodoksyjni rabini – że Purim to dla wiernych okazja do karnawałowych przebrań, a nie do rozpamiętywania upadku Hamana. Prawdziwe znaczenia świąt w zlaicyzowanym świecie odchodzą tam, gdzie leżą dinozaury.

Problem w tym, że nie bardzo wiadomo, jakie miałoby być to prawdziwe znaczenie, a tradycja niewiele nam wyjaśnia, bo – taką bym zaryzykował tezę – nigdy nie było to wyłącznie Boże Narodzenie, tylko ogólne święta. I nie chodzi nawet o to, że mały Jezusek nie zakwilił w żłobie 25 grudnia, bo w ten sposób jedynie schrystianizowano pogańskie obrzędy, od niepamiętnych czasów towarzyszące w wielu kulturach przesileniu zimowemu – ale i o dodatki.

Choinka to protestanckie Tannenbaum, przywleczone z Niemiec do naszych miast przez podłych lutrów, a potem wciśnięte otumanionemu chłopu polskiemu, który z tej okazji odrzucił świątecznego pająka, podłaźniczkę i dziada-diducha, czyli swoje prawdziwe dziedzictwo: polskie, słowiańskie i, niestety... pogańskie do imentu. Księża, którzy z takim zapałem tępią obce, szatańskie Halloween, zapominają, że mieliśmy rodzimych halołinów kilka, a jedno z nich przypada właśnie w Wigilię, ba, nadal jest obchodzone.

W dzieciństwie mówiono mi – i pewnie podobną historię opowiadano w wielu inteligenckich domach – że pusty talerz zostawia się dla wędrowca, bo kiedyś zawsze był w rodzinie jakiś zesłaniec czy więzień, na którego powrót liczono (w tej samej opowieści opłatek jest płaski, bo wysyłano go w listach na Sybir, a łańcuchy na choince symbolizują carską niewolę, zaskakująco kolorową). Ale miejsce dla zesłańca to późne, XIX-wieczne wyjaśnienie tradycji znacznie bardziej posępnej: bo to upiór za tym talerzem siedzi, trup z nami barszcz z uszkami i karpia zajada, duch przywołany wcina kutię i kompotem suszowym zapija. A wszystko to – trupie jedzenie: grzyby, mak, orzechy, suszone owoce, pleśń, sen i martwota. Przy dzieciach, między prezentami, najzupełniej bezwstydnie. Ho! Ho! A i prezenty – bujda na kółkach. Prezenty Święty Mikołaj, ten prawdziwy, z Miry i w mitrze, przynosi 6 grudnia; ten bożonarodzeniowy jest zlepkiem różnych postaci, począwszy od słowiańskiego Welesa, władcy zaświatów (przychodzi w gości z tym trupem od talerza), a na grubasie z coca-coli kończąc.

Mówię te oczywistości, żeby pokazać świętowość świąt; okres przesilenia był obchodzony na rozmaite sposoby od niepamiętnych czasów, a kolejne stulecia, religie i kultury dokładały mu to Jezuska, to Mikołaja, to upiora, to zesłańca, za każdym zresztą razem udając, że chodzi o prawdziwą, o tę jedyną właściwą tradycję.

Tymczasem, jak sądzę, prawdziwy sens tego spotkania jest zupełnie inny: świętujemy samych siebie. Świętujemy wspólnotę. Świętujemy to, że okrutne, pazerne, egoistyczne zwierzęta, którymi jesteśmy, co jakiś czas budzą się z przekonaniem, że nie chodzi tylko o ego. Że w czasie kiedy jest zimno i ciemno, noc zdaje się zwyciężać, a dzień przegrywać, kiedy wokół wilki, wicher wyjący w kominie i rosnące raty kredytów we frankach, potrafimy znaleźć w sobie siłę, by przekroczyć codzienne własne interesy i wyjść ku innym. Że zamiast myśleć o tym, jak napełnić swój kawałek jaskini zapasami na resztę zimy, oddajemy najdorodniejszą brukiew bliźniemu. Że zamiast przyciągnąć całą niedźwiedzią skórę na swoje nogi, otulamy nią kogoś, o kogo postanowiliśmy się, wbrew egoistycznej potrzebie, zatroszczyć.

Świętujemy ni mniej, ni więcej, tylko naszą odnawiającą się, jak dzień w przesileniu, gotowość do czynienia dobra. I to, proszę Państwa, naprawdę jest powód do świętowania. Najprawdziwszy.

Jacek Dehnel – pisarz, poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. ­Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (­gratów), prowadzi blog ­poświęcony międzywojennemu tabloidowi ­kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu. Decyzją Rady Języka Polskiego został Młodym Ambasadorem Polszczyzny.

Polityka 51-52.2013 (2938) z dnia 17.12.2013; Kultura; s. 131
Oryginalny tytuł tekstu: "Kurisumasu, czyli świętowość świąt"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną