Jak opowiadać dzisiaj o przemilczanych momentach historii i o tragicznych losach tak, żeby nie popaść w kicz albo fałszywy patos? Najnowsza nowela Ignacego Karpowicza stawia to właśnie pytanie. Pewnego dnia przypadkiem do wsi Słuczanka na Podlasiu (rodzinnej wsi Karpowicza) trafia modny reżyser teatralny z Warszawy. Spotyka staruszkę Sońkę, która opowiada mu swoje życie. On zaś przenosi jej opowieść na scenę, obudowując ją efektownymi elementami, takimi jak zdjęcia z egzekucji Żydów. Tymczasem mocna jest sama historia życia Sońki, która w 1941 r. pokochała szaleńczo esesmana. Sońki życie zaczęło się, kiedy go poznała, a skończyło rok później, kiedy straciła bliskich. Żyła potem samotnie w tej wsi jako zdrajczyni, dziwka, szeptucha, wiedźma. Portret Sońki jest bardzo piękny, Karpowicz, jak wiemy, potrafi tworzyć chyba najlepsze we współczesnej prozie postaci kobiet. Słuchamy Sońki, jak mówi w swoim języku, po białorusku, „po naszemu”. I kiedy Sońka opowiada o miłości i o śmierci, Karpowicz zdobywa się na tony, których nie było u niego dotychczas. Pojawia się rodzaj liryzmu, który chwyta za gardło, nie będąc kiczem. Ale zaraz potem Karpowicz uruchamia całą machinę ironicznych uników, buduje dystans. Wprowadza anioły, mówiące koty i psy, a przede wszystkim recenzuje sam tę opowieść (czyli spektakl) jako wzruszającą szmirę, którą miażdżą krytycy, a publiczność na niej płacze.
Karpowicz mówi nam tyle – nie da się dziś tak po prostu opowiadać takich historii, wszystko jest dyskursem, który można dowolnie kształtować. Narrator odsłania więc przed czytelnikiem całą machinę przekształcania cierpienia i śmierci we wzruszenie. I to może być drażniące, bo czytelnik nie wie miejscami, czy kadysz pojawia się, bo żydowskość jest trendy, czy jest koniecznym i jedynym możliwym pojednaniem (uczestniczą w nim ofiary i oprawcy). Jednak udaje się Karpowiczowi wzbudzić niepokój, zmusić czytelnika i do wzruszenia, i do nieufności. A to nietypowa mieszanka.
Ignacy Karpowicz, Sońka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, s. 201