Już pierwszy rozdział – o estetycznych rozterkach towarzyszących wyborom urny na skremowane prochy – zapowiada, że lektura będzie intrygująca. I tak jest w istocie. Choć temat niełatwy – design, zwany swojsko wzornictwem. Jednak zamiast oddawać się akademickim przemyśleniom, autor swobodnie wędruje po swoim życiu, opowiadając o przygodach z przedmiotami i wzorami. Czcionkami i komputerami, logo i klockami Lego, a nawet kartami do głosowania. Pamięcią sięga do dzieciństwa, które pod tym względem do lekkich nie należało, bo – jak wspomina – „Żyliśmy w oblężeniu, jak wizualni amisze”, ponad wszystko ceniąc dobry smak w czasach, gdy wszystko miało barwę szarości. Z takim bagażem nie żyje się łatwo, nawet (a może tym bardziej) gdy szarość zastąpiła wszechobecna orgia barw.
Autor wędruje przez lata studiów i kolejne zawodowe doświadczenia. Sypie anegdotami, wyciąga z zakamarków pamięci zapomniane historie. A wszystko po to, by rzucać wyzwanie polskim rozbuchanym gustom, kpić z nich i szydzić, obnażać słabości zbiorowego myślenia o kształtach, barwach, funkcjonalności. Bawi i przestrasza na przemian. Sypie złotymi myślami: „Z designem jest jak z policją. Nigdy go nie ma tam, gdzie jest najbardziej potrzebny”. Lektura to lekka, mądra, wciągająca, pełna żaru, choć obawiam się, że stanie się kolejnym głosem wołającego na puszczy czy – może lepiej napisać – na estetycznej pustyni.
Marcin Wicha, Jak przestałem kochać design, Karakter, Kraków 2015, s. 260