Przy każdej kolejnej powieści Majgull Axelsson wydaje mi się, że ta właśnie jest najlepsza. A potem okazuje się, że następna jest jeszcze lepsza i, jak to bywa u tej autorki – bardziej bolesna. Axelsson przyzwyczaiła czytelników, że wyciąga z przeszłości niewygodne fakty – opisywała już kilkukrotnie lata powojenne w Szwecji, przymusowe sterylizacje kobiet, ksenofobię, prześladowania. Teraz też przywołuje temat, o którym mało kto wie. Otóż w Szwecji do 1954 r. obowiązywał zakaz imigracji Romów. A ci, którzy już tam byli, musieli się liczyć z prześladowaniem: w 1948 r. mieszkańcy spokojnego miasteczka ruszyli pacyfikować cygańskie osiedle. „Szwedzi znaleźli swoich czarnuchów tuż po wojnie” – mówi Miriam, główna bohaterka, która tak naprawdę nazywała się Malika. Nową tożsamość Żydówki przybrała w Ravensbrück i tak już zostało. Poznajemy ją w jej 85. urodziny. Przez całe życie przed najbliższymi ukrywała się, udawała – co wyćwiczyła już w obozie.
W powieściach o obozach koncentracyjnych łatwo o fałszywe tony, o patos, czasem kicz, jednak Axelsson prowadzi nas w swojej opowieści po mistrzowsku przez obozowe życie i pokazuje, jak Miriam tworzy sobie tę sztuczną powłokę, nową tożsamość, która pozwoli jej przeżyć. Po wojnie nadal była kimś obcym, wyrzutkiem, którego ktoś może zdemaskować. Żyła na granicy szaleństwa – bo ciągle wracała do niej przeszłość: twarz braciszka, który na jej oczach umierał w Auschwitz, romskie słowa. Ale po wojnie nie mówiło się o przeszłości – pokolenie, które przeżyło, wolało zapomnieć. Rozmowa okazuje się możliwa dopiero po latach i z następnym pokoleniem. I za tę wspaniale opisaną relację babki i wnuczki jestem Axellson szczególnie wdzięczna.
Majgull Axelsson, Ja nie jestem Miriam, przeł. Halina Thylwe, W.A.B., Warszawa 2015, s. 477