Po słabo uszytym kryminale krawieckim „Zbrodniarz i dziewczyna” Witkowski wraca do tego, co wychodziło mu najlepiej, czyli tworzenia katalogu męskich dziwek, tym razem na uchodźstwie – w Wiedniu i Zurychu. „Fynf und cfancyś” miało ukazać się w maju, ale po aferze z symbolami SS na czapce pisarza wydawnictwo czasowo wstrzymało prace nad książką. Mamy więc Diankę, czyli 16-letniego Milana z Bratysławy, i Michała z Polski, zwanego „Fynfundcfancyś” z racji dużych rozmiarów penisa. I mamy plejadę klientów barów, stricherów – czyli męskich dziwek, alfonsów, i do tego opis obyczajów tego świata (do czego potrzebne są Szwajcarom moherowe skarpetki?), łącznie z przykazaniami, których trzeba przestrzegać, żeby w tym świecie nie zginąć. Na samym dole jest dworzec, kawałek kartonu pod szaletem. Na górze zaś są kabriolety, bogaci klienci, a najlepiej zakochany dziadek. Przechodzenie z dołu do góry jest możliwe, wystarczy być dla klienta jak najlepszy psycholog. Potrafi to Fynfundcfancyś. Ale Dianka jest kimś, kto częściej ogląda świat z perspektywy kartonu na chodniku: „Gdy ktoś nagle znajdzie się w nędzy, wszelki przepych tego świata staje się czymś bardzo niewiarygodnym i zajmującym”.
I te opisy zachodniego przepychu, widzianego oczami dwóch gejów z Europy Wschodniej (mamy lata 90.), są bardzo dobre, przypominają XIX-wieczne powieści, w których przybysz patrzy na ten lepszy świat. Tak jak wtedy, kiedy Dianka idzie i zaczepiają ją neony porno kin, a ona myśli tylko, żeby się w którejś kabinie wreszcie wyspać. To jest opis na poły reporterski, na poły liryczny. Tak, to prawda, że znamy tę metodę z „Lubiewa”. Ale tutaj mamy coś więcej, rodzaj obnażenia bogactwa (milionerzy w futrach przypominają zwierzęta), a nawet obnażenia człowieczeństwa. Ta książeczka jest gorzka i wzruszająca, czego, przyznam, już się po Witkowskim nie spodziewałam.
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś, Znak, Kraków 2015, s. 317