W tym roku Andrzej Muszyński wydał już dwie książki. Najpierw był reporterski „Cyklon”, a teraz proza „Podkrzywdzie”. I jest to rzecz ryzykowna. A to dlatego, że Muszyński z językiem poczyna sobie dość bezczelnie. Każda strona aż kipi od metafor i porównań – od „nieuleczalnej anoreksji wzgórz” po „krwawiący księżyc”. W poezji takie nagromadzenie mogłoby być trudne do zniesienia. Paradoksalnie w prozie ten nadmiar okazuje się czymś innym, nie chodzi o nadzwyczajność czy popis stylistyczny. Stawka, o którą gra Muszyński, jest o wiele wyższa. „Wiosna domagała się opisu. (…) Musieliśmy stworzyć w miejsce zhańbionych zupełnie nowe słowa, cały język, który zdoła sprostać polorowi tak ambitnej pory roku”. My – czyli narrator i dziadek, centralna postać tego świata, tej wsi na skraju pustyni. Dziadek znikał co pewien czas na Podkrzywdziu, czyli nie wiadomo gdzie. To miejsce próbuje potem odnaleźć jego wnuk – narrator.
Muszyński stworzył nie tyle obraz wsi zawieszonej w bezczasie, co pełny świat, schulzowski z ducha. Jest tu prawodawca Stójkowy, właściciel księgozbioru, dziadek, babka i wnuk narrator, który próbuje zgłębić tajemnicę. Książka Muszyńskiego jest brawurową próbą opisu na nowo tego, co widać, i jednocześnie małym traktatem filozoficznym o istnieniu. Punktem dojścia tego poszukiwania okazuje się właśnie obraz stworzony za pomocą nowego języka. To, co nie istniało, jednak istnieje. Czytając Muszyńskiego, przechodzi się od dystansu – najpierw uderza zbytnia łatwość tworzenia języka pełnego „pióropuszy” – aż po zachwyt siłą jego obrazów (las jako czarna dłoń, która trzyma w ryzach ziemię, albo opis kąpiącej się babki). Muszyński jest odważny (choć nie zawsze poważny) i na każdym kroku bada możliwości literatury. I wygrywa, choć nie zdradza nam zbyt wielu tajemnic, choćby czym są: boczeń, namiastek, czelustek czy krzeczeń.
Andrzej Muszyński, Podkrzywdzie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, s. 187