Wystarczy się wdrapać na byle pagórek w południowych Czechach, by móc się jej przyjrzeć – to potężna budowla, widać ją nawet z odległości dziesiątek kilometrów. Mowa o elektrowni atomowej w Temelínie. Zaczęto ją budować na początku lat 80. zeszłego wieku, mimo protestów ekologów (technologicznie to bliźniaczka Czarnobyla) została uruchomiona w 2002 r. Wokół historii tej inwestycji osnuta jest „Rybia krew” Jiříego Hájíčka, książka, o której parę lat temu było w Czechach głośno. To właściwie powieść katastroficzna. Ale w kameralnej, mikroskopowej skali. Tak się bowiem złożyło, że pod budowę Temelína komunistyczne władze wyburzyły – oczywiście bez pytania mieszkańców o zdanie – parę starych wsi, a parę innych znalazło się częściowo pod wodą w wyniku spiętrzenia Wełtawy. Taki los spotkał również rodzinną wieś samego Hájíčka. Kontekst autobiograficzny jest tu wprawdzie istotny, ale nie najważniejszy; czeskiego pisarza bardziej interesuje sposób, w jaki w obliczu nieuniknionej katastrofy rozpadają się więzi – z najbliższymi, z sąsiadami, z tradycją, więzi miłości, przyjaźni, lojalności. Symbolem tej destrukcji są nie tylko ogromne wieże chłodnicze elektrowni, lecz także postać narratorki, wykorzenionej i zagubionej, która po desperackiej ucieczce z Czech i 20 latach chaotycznej tułaczki po świecie powraca nad rzekę. Próbuje nie tyle poskładać życie na nowo, ile sprawdzić, czy w ogóle zostało cokolwiek do złożenia.
Powieść Hájíčka – w sensie artystycznym nieźle napisaną literaturę środka – wypada zestawić z „Boginiami z Žítkovej” Kateřiny Tučkovej, innym czeskim bestsellerem traktującym o umieraniu wiejskiego mikroświata. Łączy te książki absolutny brak nostalgii za komunizmem, gorzkie spojrzenie na transformację ustrojową i środkowoeuropejską współczesność, a także powaga pozbawiona ironii. Czesi przestali się śmiać?
Jiří Hájíček, Rybia krew, przeł. Dorota Dobrew, Książkowe Klimaty, Wrocław 2016, s. 526