Robert Pucek pisze z „chatki”. Ustawił ją tam, gdzie Wschód spotyka się z Zachodem, Północ z Południem, gdzie Bashō wita się z Platonem, a Goethe z Tocquevillem. Ustawił na skraju lasu, który, jak pisał Ralph Waldo Emerson, „swoją świętością zawstydza religie” – i w bezpiecznej odległości od miasta, tego „nieludzkiego ogrodu zoologicznego”, gdzie ulice są, zdaniem autora, „jak jelita smoka, który trawi swoich mieszkańców”, „puszczając przy tym wiatry”. W chatce podmiot liryczny oddaje się chwytaniu zwierząt w pułapki wyrafinowanych metafor i alegorii rodem ze średniowiecznych bestiariuszy oraz gnostyckich woluminów – i wypuszcza w formie poetyckich esejów.
Literacka biegłość, dalekowschodni wdzięk frazy i erudycja autora każą zapomnieć o dyskusyjnej czasem adekwatności proponowanych przez niego eskapizmów (nie ma tylu chatek, które by nas wszystkich pomieściły). Sam autor, choć romantyczny, bywa jednak pamiętliwy. Tym, którzy zakwestionują merytoryczną wartość jego wypadów na teren twardej biologii, Pucek nie zapomni niczego. Umysły sceptyczne określi mianem „nabzdyczonych ewolucjonistycznie niczym zdrowe purchawki”. W esejach zasnutych mgiełką uduchowionej eugeniki oddzieli też Pucek ludzi oddających się (podobnie jak on sam) dążeniom duchowym od „zadowalających się życiem gąsienicy i na zawsze pozostającym w dolnych rejestrach stworzenia”. Ludzie mnie nudzą, wyznaje Pucek w wywiadach. Do czytelnika zatem należy decyzja, czy na pewno chce do jego chatki zaglądać. Poza tym, cóż złego w byciu gąsienicą?
Robert Pucek, Siedemnaście zwierząt, Czarne, 2017, s. 160