Jonathan Safran Foer był cudownym dzieckiem amerykańskiej prozy, nagradzanym, docenionym, zwłaszcza za powieść „Wszystko jest iluminacją”. Nowa książka, po dziesięcioletniej przerwie, każe myśleć o nim jako o twórcy dojrzałym i kontynuatorze linii pisarskiej Philipa Rotha. Podczas lektury „Oto jestem” co i raz przypomina się „Kompleks Portnoya” i inne powieści Rotha, w których mierzył się z żydowskością. Tyle że bunt, obrazoburczy humor to tylko niewielka część tej bardzo bogatej, dojmującej powieści Foera o rodzinie i rozpadzie. Owszem, kapitalne są chłopięce szermierki słowne, portret dojrzewania i nieustającej masturbacji, ale w przeciwieństwie do Rotha, który zawsze był piewcą życia, energii witalnej w każdej postaci, w tej powieści obserwujemy zamieranie, dominuje poczucie utraty. To również powieść o tym, że nic się nie powtórzy, a to, co jest, nie będzie trwać zawsze.
Jednocześnie z destrukcją rodziny w tle rozpada się Państwo Izrael, za sprawą trzęsienia ziemi i wojny. Foer opisuje małżeństwo z kilkunastoletnim stażem, z trójką synów, które oddala się od siebie, ale ciągle jest dobrze funkcjonującym organizmem. Całkowita erozja zaczyna się w momencie, kiedy Julia odkrywa intymne esemesy męża do innej kobiety. Dzieci wiedzą wcześniej, czym to się skończy. Wspaniałe są te portrety chłopców u Foera, mało który pisarz potrafi stworzyć tak autonomiczne postaci dzieci. Foer nie daje łatwych pocieszeń, uczestniczymy w nieuchronnym rozpadzie, który jednocześnie jest wspaniałą medytacją o więzi, o domu, o domu Izraela, i o rodzinie żydowskiej, w której płacz brzmi jak śmiech.
Jonathan Safran Foer, Oto jestem, przeł. Krzysztof Cieślik, W.A.B., Warszawa 2017, s. 784