Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Śalimar klaun"

 
Był to ostatni kontakt Śalimara klauna z jego dawnym życiem. Zawiązano mu oczy i zabrano na przesłuchanie do pokoju bez okien, gdzie przywiązano go do krzesła i poproszono, by wyjaśnił, jak to się stało, że jako jedyny przeżył masakrę w Śirmalu, i podał swym interlokutorom choć jeden powód, dla którego nie powinni uznać go za parszywego zdrajcę i zastrzelić w ciągu godziny. Z zawiązanymi oczami, nie znając nazwiska przesłuchującego go mężczyzny, wypowiedział zaszyfrowaną wiadomość otrzymaną przez telefon i w pokoju zapadła długa cisza. Przesłuchujący wyszedł i po kilku godzinach przyszedł ktoś inny.
  
– Dobra, hasło się zgadza – powiedział ten drugi. – Masz cholerne szczęście, wiesz o tym? Chcieliśmy odciąć ci jaja i wepchnąć ci je do gęby, ale zdaje się, że masz wysoko postawionych przyjaciół, i jeśli ustadz chce cię widzieć u swego boku, w takim razie, przyjacielu, tam właśnie się udasz.
 
I wtedy dla Śalimara klauna prawdziwy świat przestał istnieć. Wkroczył do fikcyjnego świata przerzutu. W tym świecie były garnitury i przeloty komercyjnymi liniami lotniczymi, przekazywano go sobie z rąk do rąk jak paczkę W pewnym momencie znalazł się w Kuala Lumpur, lecz tylko na lotnisku, potem w pokoju hotelowym i z powrotem na lotnisku. Nazwy na drugim końcu trasy przerzutu nic mu nie mówiły: Zamboanga, Lamitan, Maluso, Isabela. Było kilka łodzi. Główną wyspę Basilan otaczało sześćdziesiąt jeden mniejszych wysp i na jednej z nich, należącej do grupy Pilas, wyłonił się z fikcyjnego świata w krytym palmową strzechą domu na palach w wiosce, gdzie unosiła się woń tuńczyka i sardynek, i przywitała go znajoma twarz.
 
– A więc, bezbożny – rzekł radośnie ustadz w kulawym hindi – jak widzisz, znowu jestem rybak, lecz ludzi łowić też potrafię... no nie? no nie?
 
Abduradżak Dżandżalani miał zamożnych sponsorów, lecz jego ugrupowanie Abu Sajjaf było jeszcze w powijakach. Miał w sumie niespełna sześciuset bojowników.
 
– A więc, przyjacielu, potrzebujemy dobrzy bojownicy-zabójcy tacy jak ty. – Plan był prosty. – Wszędzie na Basilan i zachodni Mindanao organizujemy zasadzki na chrześcijanie, wysadzamy chrześcijanie, podpalamy chrześcijańskie sklepy, porywamy dla okupu chrześcijańscy turyści, likwidujemy chrześcijańscy żołnierze, a potem organizujemy nowe zasadzki. W wolnych chwilach się zabawimy. Kraj obfitości! Mamy tu dużo ryby, dużo kauczuk, dużo kukurydza, dużo olej palmowy, dużo pieprz, dużo orzechy kokosowe, dużo kobiety, dużo muzyka, dużo chrześcijanie, zabierają to wszystko i nic nie zostawiają muzułmanie, których też jest dużo. Dużo języki. Chcesz się nauczyć? Chavacano, rodzaj hiszpańskiego, także yakan, tausug, samal, cebuano, tagalski. Nieważne. Teraz wprowadzamy nowy język. W nasz język nie potrzeba wiele słów. Zasadzka, bomba, porwanie, okup, likwidacja. Koniec z patyczkowaniem się! Jesteśmy Wojownicy Miecza. – Jedli makrelę z ryżem w chacie rybaka. Ustadz pochylił się bliżej. – Znam cię przyjacielu, pamiętam o twoja misja. Jak go chcesz dorwać? On zna podziemny świat, a poza tym świat jest duży.
 
Śalimar klaun wzruszył ramionami.
 
– Może to on znajdzie mnie – powiedział. – Może Bóg przyprowadzi go do mnie, by spotkała go sprawiedliwość.
 
Dżandżalani roześmiał się wesoło.
 
– Zabawny jesteś, ty bezbożny bojownik-zabójca. – Ściszył głos. – Powalcz ze mną jeden rok. Co masz innego do roboty? Spróbujemy go znaleźć. Kto wie? Na całym świecie ściany mają uszy. Może dopisze nam szczęście.
 
Dokładnie rok później – co do jednego dnia! – znaleźli się w Latuan, na wschód od Isabeli, i właśnie spalili plantację kauczuku o nazwie Timothy da Cruz Filipinas. Na apokaliptycznym tle płomieni Abduradżak Dżandżalani odwrócił się do niego w czerwono-białej palestyńskiej kafiji na głowie z uśmiechem, który nagle opromienił mu twarz.
 
– Wspaniała wiadomość! Przyjacielu! Ja dotrzymuję słowa. – Śalimar klaun wziął kopertę, którą trzymał w ręku ustadz. – Ambasador, nie? – Dżandżalani szczerzył zęby. – Jego zdjęcie, jego nazwisko, jego adres. Teraz zwalniamy cię, byś mógł wykonać swoja misja. Patrz do środka, patrz! Los Angeles, mój przyjacielu! Skrzyżowanie Hollywood i Vine! Malibu Colony! Beverly Hills 90210! Wysyłamy cię, ty zostać wielka gwiazda filmowa, i wkrótce całować amerykańskie dziewczyny w telewizji, jeździć superbryki i wygłaszać kretyńskie mowy podczas Oscarów! Słowny jestem, no nie?
 
Śalimar klaun spojrzał na kopertę.
 
– Jak to zrobiłeś? – zapytał.
 
Dżandżalani wzruszył ramionami.
 
– Jak mówię. Może dopisało nam szczęście. Filipińczycy są wszędzie, wszystko widzą i wszystko słyszą.
 
Śalimarowi klaunowi przyszła do głowy pewna myśl.
 
– Od jak dawna masz te informacje? Od początku, co?
 
Ustadz Abduradżak Dżandżalani próbował przyjąć skruszony wyraz twarzy.
 
– Mój przyjaciel! Bojownik-zabójca! Proszę, wybacz mi. Potrzebował cię na jeden rok. Dziękuję! Taka była umowa. A teraz wysyłam cię, gdzie musisz się udać. Dziękuję! Życie nas zetknąć. Dobrze. Wystarczy. To mój pożegnalny prezent.

I po kolejnym zanurzeniu się w fikcyjnym świecie, po podróżach łodziami, samochodami i samolotami, po przekroczeniu granicy kanadyjskiej helikopterem wahadłowym latającym między Vancouverem i Seattle, po kursie autokarem na południe, po przedziwnym spotkaniu w restauracji IHOP na rogu Sunset Boulevard i Highland Avenue z miejscowym łącznikiem, filipińskim dżentelmenem w średnim wieku paradującym z napomadowanymi włosami w jedwabnej bonżurce, po noclegu w schronisku w centrum miasta vis-a`-vis Million Dollar Hotel, stanął w garniturze przed wysoką bramą na Mullholand Drive i poprosił przez domofon o wpuszczenie. Ja do ambasadora Maksa, nazywam się Śalimar klaun. Nie, nie akwizytor. Panie, ja nie rozumieć. Pan przekazać łaskawie panu ambasadorowi, że ja czekać na niego, proszę. I drugiego dnia, znowu, rozmowa z anonimowym głosem, wrogim, wyniosłym, lekceważącym głosem, głosem ochrony, która nie myśli ryzykować, bierze pod uwagę najgorszy scenariusz, podejmuje kroki. Trzeciego dnia po drugiej stronie bramy pojawiły się psy. Bez psów, powiedział, proszę. Ja znajomy ambasadora. Nie chcieć kłopotów, panie. Niech tylko powiadomi jego ekscelencję, a ja czekać na jego przyjemność.


Spał na ostrej trawie poniżej pobocza drogi, żeby nie zauważyły go patrolujące okolicę samochody. Był wszechstronnie wyszkolony. Mógł chwycić psa za szczęki i rozerwać mu łeb na pół. Mógł stanąć przed głosem z domofonu, pokazać mu parę sztuczek, zmusić go, by przewrócił się na plecy jak pies i udawał martwego jak pies. To był psi głos i jego właściciela można było zabić jak psa. Kontrolował jednak siebie, pozostawał pokorny, uniżony, łagodny. Kiedy czwartego dnia bentley ambasadora wyjechał przez bramę, wyrósł przed nim Śalimar klaun. Ochroniarze podnieśli broń, lecz on trzymał tylko w ręku wełnianą kaszmirską czapkę, pochylał głowę, a swoją postawą wyrażał szacunek i smutek. Okno samochodu uchyliło się i ujrzał swój cel, ambasadora Maksa, starego teraz, lecz wciąż tego, którego chciał dopaść, ujrzał swoją ofiarę. Ofiarę można upolować na wiele sposobów. Niektóre z nich są podstępne. Kim jesteś, pytał ambasador, po co tu przychodzisz? Panie, odpowiedział, nazywam się Śalimar klaun i kiedyś w Kaszmirze poznał pan moją żonę. Tańczyła dla pana. Anarkali. Tak, panie, Śalimar. Tak, sir, Bunji, moja żona. Nie, panie, nie chcę żadnych kłopotów. Było, minęło. Nie, panie, niestety zmarła. Tak, panie. Jakiś czas temu. Tak, to smutne, proszę pana, bardzo smutne. Życie jest krótkie i pełne smutku. Tak, panie, dziękuję. Cieszyć się, że jestem w kraju wolnych, w kraju odważnych. Tylko ja potrzebuję jakaś praca. Proszę o to, panie, niech pan to zrobi dla niej. Panie, jeśli pan może, dla miłości. Niech Bóg pana błogosławi, panie. Nie zawiodę.
 
Przyjdź jutro, powiedział ambasador. Wtedy porozmawiamy. Skłonił głowę i odszedł. Piątego dnia znów zadzwonił. Do ambasadora Maksa, nazywam się Śalimar klaun.
 
Brama się otworzyła.

Był kimś więcej niż kierowcą. Był pokojowcem, służącym, cieniem ambasadora. Jego chęć służenia nie miała granic. Chciał zbliżyć się do ambasadora niemal jak kochanek, przyjrzeć się jego prawdziwej twarzy, poznać jego mocne i słabe strony, jego skrywane marzenia. Poznać w sposób jak najbardziej intymny życie, które planował jak najbrutalniej skrócić. Nie było pośpiechu. Miał czas.
 
Wiedział, że ambasador ma żonę, która od niego odeszła. Wiedział, że jego córka, wychowana przez żonę, też mieszka w Los Angeles. Pan Khadaffy Andang, ów dziwaczny filipiński dżentelmen, był jednym z łączników ustadza, od dawna uśpionym szpiegiem umieszczonym w Kalifornii przez agentów z Bazy, uaktywnionym na prośbę Śaha i ustadza do pomocy Śalimarowi klaunowi. Przypadek lub Bóg zrządził, że szpieg mieszkał w tym samym apartamentowcu co córka Ophulsa. Rozmawiał z nią w pralni, a jego łagodny, uprzejmy, staromodny sposób bycia uśpił jej czujność. Tą drogą wiadomość o ambasadorze ujrzała światło dzienne. Taki już jest ten świat. Czasem największe pragnienie wisi na najwyższej gałęzi najwyższego drzewa i nigdy nie zdołasz wspiąć się dostatecznie wysoko, by po nie sięgnąć. Innym razem wystarczy, że cierpliwie zaczekasz, a ono spadnie ci prosto do rąk.
 
Ambasador nie trzymał na biurku oprawionych fotografii. Wolał zachowywać dyskrecję w sprawach rodzinnych. Potem nadeszły urodziny jego córki i ambasador wysłał go z kwiatami do jej mieszkania. Kiedy ją ujrzał, kiedy przeszyły go te zielone oczy, zadrżał. Kwiaty zatrzęsły się w jego dłoniach i odebrała mu je szybko, rozbawiona. W windzie nie mógł oderwać od niej oczu, aż zauważyła, że się jej przygląda, a wtedy oderwał od niej wzrok i wbił spojrzenie w podłogę. Przemówiła do niego. Serce mu zadudniło. Ten głos był niesamowity. Był głosem ambasadora z wierzchu, lecz pod angielskimi słowami zabrzmiał znajomy głos. Jest z Kaszmiru, opowiedział na jej pytanie. Postarał się, by jego angielski zabrzmiał jak najgorzej, żeby rozmowa nie potoczyła się dalej. Nie mógł z nią rozmawiać. Nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Chciał wyciągnąć do niej rękę. Nie wiedział, czego chce. Rozpuściła włosy i do oczu napłynęły mu łzy. Patrzył, jak odjeżdża z ojcem, i myślał tylko o jednym: Ona żyje. Nie wiedział, czego chce. Mieszkała teraz w Ameryce i jakimś cudem znów miała dwadzieścia cztery lata, wyśmiewała go tymi swoimi szmaragdowymi oczami, była taka sama i nie taka sama, wciąż jednak żyła.
 
Ostrzegał Bunji, żeby od niego nie odchodziła. Na hali Khelmarg dawno temu obiecał jej: „Nigdy ci tego nie wybaczę i zemszczę się, zabiję ciebie, a jeśli będziesz miała dzieci z innym, dzieci też zabiję”. I teraz widział to dziecko, dziecko, które przed nim ukrywała do końca, dziecko, w którym odrodziła się matka. Ależ była piękna. Pokochałby ją, gdyby jeszcze potrafił. Zapomniał, jak to jest kochać. Teraz umiał tylko mordować. „Dzieci też zabiję”.
 

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną