Jeśli liczyć powieści wydane jako Ove Løgmansbø, Remigiusz Mróz ma już w dorobku imponujące ponad dwadzieścia książek. „Czarna Madonna” jest jednak jego pierwszą wprawką na polu grozy – i to się czuje. Mimo że autor deklaruje uwielbienie dla Stephena Kinga, a wydawca nawiązuje nawet do Amerykanina w kampanii reklamowej „Madonny”, powieść ta w zasadzie stanowi zaprzeczenie tego, jak swoje straszne historie tworzy autor „Lśnienia”.
Przede wszystkim nie ma w tej książce opowieści poza kwestią zaginięć samolotów i opętań – Mróz szybko rzuca nas tu w wir wydarzeń, bohaterowie zajmują się tym i nie ma miejsca na żadne inne wątki. Nie mamy więc bogatego tła obyczajowego, horror nie zaburza rzeczywistości, ale tą rzeczywistością powieściową jest, dlatego o grozie nie ma w zasadzie mowy – zło określone i opisane jest mniej straszne niż to skryte w cieniu.
Dzieje się tak również dlatego, że autor wszystko w tej książce nazywa i tłumaczy. Jeśli pojawiają się jakieś zagadki czy tajemnice, bohaterowie natychmiast sięgają do źródeł i czytają albo wygłaszają sobie nawzajem wykłady. W efekcie inspirowany religią chrześcijańską horror najwięcej ma w sobie z artykułu prasowego o Madonnach, opętaniach i egzorcyzmach, z okazjonalnymi wstawkami o historii Kościoła; tutaj nawet demon udziela bohaterowi wykładu i grzecznie tłumaczy wybrane pojęcia! Leży przez to tempo, brak napięcia. Trudno o nie, gdy postacie co rusz czytają Wikipedię.
Tylko połowicznie też sprawdza się pomysł pisania horroru religijnego, bo choć na polu literatury faktycznie Polacy rzadko takowe piszą i jest w tym pewna świeżość, popkultura zdążyła już egzorcyzmy solidnie przemielić. Sztuczki Mroza nie są więc oryginalne, ale wtórne – i gdy opętana postać lewituje nad łóżkiem lub obraca głową o trzysta sześćdziesiąt stopni, to czytelnik nie boi się, ale myśli o podobnych scenach z „Egzorcysty”.
Remigiusz Mróz, Czarna Madonna, Czwarta Strona, Poznań 2017, s. 460