Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Zanim zapadnie noc"

  
Myślałem że umrę zimą 1987 roku. Od miesięcy miałem okropną gorączkę. Poszedłem do lekarza, który postawił diagnozę: AIDS. Ponieważ z każdym dniem czułem się coraz gorzej, kupiłem bilet do Miami, bo postanowiłem umrzeć blisko morza. Nie w samym Miami, ale na plaży. Ale wszystko, czego pragniemy – nawet śmierć – opóźnia się, pewnie za sprawą jakiejś diabelskiej biurokracji.

Nie chcę powiedzieć, że pragnę śmierci, ale sądzę, że kiedy nie ma innego wyjścia niż cierpienie i ból, śmierć jest tysiąc razy lepsza. Poza tym kilka miesięcy wcześniej wszedłem do publicznej toalety i nie wyczułem tego napięcia i porozumienia, które dotąd zawsze wyczuwałem. Kontynuowano erotyczne gry nie zwracając na mnie uwagi. Przestałem istnieć. Nie byłem już młody. Pomyślałem, że wolę śmierć. Zawsze uważałem, że niegodnie jest żebrać o życie. Albo żyjemy tak jak chcemy, albo lepiej nie żyć. Na Kubie zniosłem tysiące przeciwności żyjąc nadzieją ucieczki i możliwości ocalenia moich tekstów. Teraz jedyną ucieczką była śmierć.

Prawie wszystkie moje maszynopisy wywiezione z Kuby, poprawione, znajdowały się w rękach przyjaciół albo zostały wydane. W ciągu pięciu lat na emigracji napisałem zbiór esejów o rzeczywistości kubańskiej, Necesidad de libertad (Potrzeba wolności), sześć sztuk teatralnych wydanych pod tytułem Persecución (Prześladowanie), skończyłem pisać powieść El portero (Portier) i Viaje a La Habana (Podróż do Hawany), chociaż pisząc tę ostatnią byłem już bardzo chory. Żałowałem, że muszę umrzeć nie ukończywszy cyklu pięciu powieści, Pentagonía (Pentada), z których ukazały się Celestino antes del alba (Celestino przed świtem), El palacio de las blanquísimas mofetas (Pałac bialutkich skunksów) i Otra vez el mar (Znowu morze). Żal mi było zostawić kilkorga przyjaciół, jak Lázaro czy Jorge i Margarita. Żal mi ich było, podobnie jak mojej matki, bo wiedziałem, jaki ból sprawi im moja śmierć. Ale śmierć już czekała i nie pozostało nic innego, jak ją przyjąć.

Lázaro, wiedząc, że jestem w bardzo złym stanie, przyleciał do Miami i zawiózł mnie nieprzytomnego do New York Hospital. Bardzo trudno było mnie tam umieścić, jak mi opowiadał, bez ubezpieczenia medycznego. W kieszeni miałem jedynie kopię testamentu, który posłałem Jorge i Margaricie. Byłem prawie w agonii, a lekarze odmawiali przyjęcia mnie do szpitala, ponieważ nie miałem czym zapłacić. Na szczęście znalazł się tam francuski lekarz, znajomy Jorge i Margarity, który pomógł mi dostać się do szpitala. Jak mi powiedział inny lekarz, doktor Gilman, miałem dziesięć procent szans na przeżycie.

Umieszczono mnie na intensywnej terapii, gdzie leżeli chorzy w agonii. Ze wszystkich części ciała wystawały mi rurki: z nosa, z ust, z rąk; przypominałem bardziej przybysza z innej planety, aniżeli pacjenta. Nie będę opowiadać wszystkiego, co przeszedłem. W każdym razie nie umarłem, wbrew przewidywaniom nas wszystkich. Francuski lekarz, doktor Olivier Ameisen (zresztą świetny kompozytor) zaproponował, żebym napisał teksty, do których on skomponuje muzykę. Podłączony do respiratora, w plątaninie rurek, nabazgrałem teksty dwóch piosenek.

Olivier wpadał co chwila do sali, gdzie wszyscy umieraliśmy, i śpiewał piosenki z moim tekstem i własną muzyką. Przynosił syntezator, instrument produkujący różne dźwięki i naśladujący inne instrumenty, i salę intensywnej terapii wypełniały dźwięki syntezatora i głos Oliviera. Sądzę, że miał większy talent muzyczny niż zdolności medyczne. Nie mogłem mówić; poza tym miałem w ustach rurę biegnącą aż do płuc. Właściwie żyłem tylko dlatego, że oddychała za mnie maszyna, ale z pewnym wysiłkiem zdołałem napisać w zeszycie swoją opinię o kompozycjach Oliviera. Naprawdę podobały mi się te piosenki. Jedna nosiła tytuł Una flor en la memoria (Kwiat w pamięci), a druga Himno (Hymn).


Lázaro odwiedzał mnie bardzo często. Przynosił zbiór poezji, otwierał go na przypadkowej stronie i czytał mi wiersze. Jeśli jakiś wiersz mi się nie podobał, poruszałem rurkami, a wtedy czytał inny. Jorge Camacho dzwonił do mnie z Paryża co tydzień. Tłumaczono na francuski El portero i Jorge pytał mnie o różne trudne słowa. Na początku odpowiadałem jedynie bełkotem. Potem mój stan nieco się poprawił i przeniesiono mnie do osobnego pokoju. Chociaż nie mogłem się ruszać, cieszyłem się, że jestem sam; przynajmniej miałem trochę spokoju. W dodatku wyjęli mi z ust rurę i zacząłem mówić. Tak skończyliśmy tłumaczyć El portero.

Po trzech i pół miesiąca zwolniono mnie ze szpitala. Prawie nie mogłem chodzić i Lázaro pomógł mi wejść do mojego mieszkania na szóstym piętrze bez windy. Ledwo dotarłem na górę. Lázaro odszedł załamany. Zabrałem się jak mogłem do robienia porządków. Przypadkiem znalazłem na stole kopertę z trucizną na szczury o nazwie Troquemichel. Wpadłem w złość, bo ktoś zostawił tu tę truciznę specjalnie dla mnie. Natychmiast postanowiłem odłożyć na jakiś czas samobójstwo, które po cichu planowałem. Nie mogłem sprawić przyjemności tym, którzy podrzucili mi kopertę.

Ból był nie do zniesienia, a osłabienie ogromne. Po krótkim czasie przyszedł René Cifuentes, pomógł mi posprzątać mieszkanie i kupić coś do jedzenia. Potem zostałem sam. Ponieważ nie miałem sił, żeby pisać na maszynie, zacząłem nagrywać na magnetofon historię swojego życia. Mówiłem przez moment, odpoczywałem i znowu zaczynałem mówić. Zacząłem pisać autobiografię jeszcze na Kubie, kiedy ukrywałem się w lesie. Nazwałem ją Zanim zapadnie noc (Antes que anochezca), ponieważ musiałem kończyć pisanie przed zmrokiem. Noc znowu się zbliżała, ale tym razem na zawsze. Była to noc śmierci. Teraz naprawdę musiałem skończyć autobiografię zanim zapadnie noc. Pracę nad wspomnieniami traktowałem jak wyzwanie. Nagrywałem kasetę i dawałem ją przyjacielowi, Antonio Valle, który spisywał ją na maszynie.

Nagrałem ponad dwadzieścia kaset, a noc wciąż nie nadchodziła.

Wiosną 1988 roku wyszedł we Francji El portero. Powieść odniosła sukces u krytyków i czytelników. Wraz z dwiema innymi książkami znalazła się w finale nagrody Médicis dla najlepszej powieści zagranicznej. Wydawnictwo przysłało mi bilet lotniczy, bo zostałem zaproszony do programu „Apostrophes” w telewizji francuskiej. Był to najpopularniejszy program kulturalny we Francji, nadawany na żywo w całej Europie. Przyjąłem zaproszenie nie wiedząc, czy będę w stanie zejść po schodach, żeby pojechać na lotnisko. Ale zachęty Jorge i Margarity bardzo mi pomogły. Przyleciałem do Paryża i wystąpiłem w programie. Prawie nikt nie wiedział, że gdy rozmawiałem w studio telewizyjnym, byłem bliski śmierci. Spędziłem kilka dni w Paryżu i powróciłem do autobiografii. Pracując nad nią, przeglądałem jednocześnie doskonałe tłumaczenie Liliane Hasson La Loma del Ángel (Wzgórze Anioła), sarkastycznej i czułej parodii Cecilii Valdés Cirila Villaverde.

Ale cierpienia fizyczne nie ustawały, przeciwnie, nasilały się. Ponownie zachorowałem na plazmocytowe zapalenie płuc. Tym razem moje szanse na przeżycie były jeszcze mniejsze niż poprzednio, bo organizm był bardziej osłabiony. Pokonałem zapalenie płuc, ale w szpitalu zapadłem na inne straszne choroby: raka, mięsaka Kaposiego, zapalenie żył i okropną chorobę zwaną toksoplazmozą, która polega na zatruciu krwi w mózgu. Lekarz, który się mną zajmował, doktor Harman, wydawał się tak zatroskany moim stanem, że czasami próbowałem go pocieszać. I tym razem pokonałem wszystkie choroby, a przynajmniej wyszedłem z najcięższego stanu. Musiałem skończyć Pentagoníę.

W szpitalu zacząłem pisać powieść El color del verano (Kolor lata). W rękach miałem powbijane igły i trudno mi było pisać, ale obiecałem sobie, że zrobię ile będę mógł. Nie zacząłem tej powieści (dla mnie najważniejszej w cyklu) od początku, tylko od rozdziału zatytułowanego „Las tortiguaguas”. Po wyjściu ze szpitala skończyłem autobiografię (oczywiście, z wyjątkiem tego wstępu) i kontynuowałem pracę nad El color del verano. Pracowałem też, z Robertem Valero i Maríą Badías, nad poprawkami do piątej powieści cyklu Pentagonía, El asalto (Napad). Był to prawie nieczytelny tekst, który napisałem pospiesznie na Kubie, aby móc wysłać go za granicę. Roberto i María właściwie przetłumaczyli go na hiszpański. Poprawiona powieść jest dostępna, wraz z innymi moimi oryginałami, w bibliotece Firestone na Uniwersytecie Princeton.

W tych dniach przyjechała z Kuby moja matka, która uzyskała pozwolenie na wyjazd, jakich Castro udziela chytrze starszym osobom, żeby potem wyciągnąć od nich dolary. Nie miałem innego wyjścia, jak pojechać do Miami. Matka nie zorientowała się, że jestem umierający, a ja nawet pomogłem jej zrobić zakupy. Nie powiedziałem jej o swojej chorobie, o której nie wie nawet teraz (w połowie 1990 roku). W Miami złapałem kolejne zapalenie płuc. Wróciłem do Nowego Jorku prosto do szpitala. Po wyjściu pojechałem do Hiszpanii, do wiejskiego domu Jorge i Margarity. Tam mogłem oddychać czystym powietrzem.

Pamiętam, że kiedy byłem u Jorge w Los Pajares (jesienią 1988 roku) wpadliśmy na pomysł napisania listu otwartego do Fidela Castro z żądaniem zorganizowania referendum, podobnie jak miało to miejsce w Chile Augusto Pinocheta. Zabraliśmy się do roboty i Jorge zaproponował, żebym zredagował list. Potem podpisaliśmy go: nawet gdybyśmy nie zdobyli żadnych innych podpisów, zamierzaliśmy wysłać list z naszymi dwoma, skromnymi nazwiskami. Stało się inaczej; zdobyliśmy tysiące podpisów, w tym ośmiu laureatów Nagrody Nobla. Pracowaliśmy jak szaleni, chociaż w domu nie było prądu ani wody. List ukazał się w gazetach i był dla Castro poważnym ciosem, ponieważ udowadniał, że Fidel nigdy nie pozwoli na wolne wybory i jest dyktatorem gorszym od Pinocheta.


  
Naiwni zwolennicy dialogu z Castro powinni pamiętać o jego reakcji na ten list: najpierw nazwał jego sygnatariuszy „agentami CIA”, a następnie „skurwysynami”. Jasne, że Castro, chcąc utrzymać się przy władzy ma tylko jedno wyjście – dialog z emigracją. Ale najdziwniejsze jest to, że wiele osób uchodzących za intelektualistów popiera ten dialog. Świadczy to o całkowitej nieznajomości charakteru Castro i jego ambicji. Jest oczywiste, że to on sam stworzył na Kubie komitety na rzecz dialogu, a ich członkowie podają się nawet za obrońców praw człowieka. Z jednej strony mamy agentów na usługach Castro na Kubie i poza nią; z drugiej ambitnych, pragnących wypłynąć polityków; a z trzeciej kanalie, które chciałyby na dialogu ubić własny interes.

Pewnego dnia naród obali Castro i w pierwszej kolejności rozprawi się ze wszystkimi bezkarnymi kolaborantami tyrana. Ludzie, którzy popierają dialog z Castro, chociaż wiedzą (a wiedzą na pewno), że nigdy nie odda on dobrowolnie władzy, że potrzebuje jedynie rozejmu i pomocy ekonomicznej do odzyskania sił, ci ludzie ponoszą taką samą, albo nawet większą odpowiedzialność jak oprawcy gnębiący i mordujący naród, ponieważ na Kubie żyje się w absolutnym terrorze. Na emigracji można przynajmniej wybrać polityczną godność.

Wszystkie marionetki, którym marzy się kariera polityczna i występują na ekranach telewizji w objęciach Fidela Castro, powinny mieć bardziej realistyczne sny: o sznurze, na którym zawisną w Parku Centralnym w Hawanie, bo naród kubański wspaniałomyślnie powiesi ich w godzinie prawdy. Powinni być zadowoleni, bo przynajmniej obejdzie się bez rozlewu krwi. Ten akt sprawiedliwości stanie się może przykładem na przyszłość dla Kuby, gdzie kanalie, przestępcy, demagodzy i tchórze rodzą się w ilościach nieproporcjonalnych do ogółu ludności.

Wracając do referendum: list podpisało wielu konstytucyjnych prezydentów i liczni intelektualiści o różnych poglądach politycznych. Przysporzyło mi to problemów, ponieważ mój pokój wypełnił się fotoreporterami i dziennikarzami. Z powodu raka gardła prawie nie mogłem mówić, a musiałem występować w telewizji. Wciąż pracowałem nad El color del verano, powieścią, która w imaginacyjny i zabawny sposób opowiada znaczną część mojego życia, a zwłaszcza młodości. Jest to też książka o postarzałym i oszalałym dyktatorze, podejmująca bez ogródek temat homoseksualizmu, temat tabu dla większości Kubańczyków i nie tylko. Akcja powieści rozgrywa się podczas hucznego karnawału, kiedy to ludziom udaje się oderwać Wyspę od podłoża i odpłynąć nią, jakby była statkiem. Na pełnym morzu nie mogą dojść do porozumienia co do portu przeznaczenia i rodzaju rządów. Wybucha wielka wrzawa w iście kubańskim stylu i w tym rozgardiaszu Wyspa, pozbawiona podłoża, tonie.

Pisząc tę ponadsześćsetstronicową książkę, przejrzałem trylogię poetycką Leprosorio (Leprozorium), która już jest w druku, podobnie jak świetny angielski przekład El portero Dolores M. Koch, który niebawem się ukaże.

Widzę, że zbliżam się do końca tego wstępu, który jest właściwie moim końcem, a nie mówiłem jeszcze o AIDS. Nie mogę o tym mówić, nie wiem, co to jest. Właściwie nikt tego nie wie. Byłem u dziesiątków lekarzy i wszyscy rozkładali ręce. Leczy się choroby związane z AIDS, ale sam AIDS pozostaje jakby tajemnicą państwową. Mogę tylko zapewnić, że nie przypomina innych, znanych chorób. Choroby są wytworem natury i, jak wszystko co naturalne, są niedoskonałe i dają się leczyć, a nawet likwidować. AIDS jest chorobą doskonałą, ponieważ wykracza poza naturę i niszczy istotę ludzką w najbardziej okrutny i systematyczny sposób. Naprawdę, nigdy nie było równie odpornej plagi. Ta szatańska doskonałość każe myśleć o ręce ludzkiej. Rządzący światem, reakcyjna klasa u steru władzy i możni wszystkich ustrojów, mogą być zadowoleni, ponieważ za sprawą tej zarazy wyginie wielka część zepchniętej na margines ludności, która chce jedynie żyć i dlatego jest wrogiem dogmatów i politycznej hipokryzji.

Chociaż biedna ludzkość pewnie nie da się tak łatwo unicestwić. Warto było znieść wszystkie cierpienia, żeby zobaczyć upadek jednego z najokrutniejszych imperiów w historii, imperium stalinowskiego.

Poza tym, odchodząc unikam upokorzenia starości.

Kiedy wróciłem ze szpitala do mojego mieszkania, doczołgałem się do fotografii Virgilia PiEery, zmarłego w 1979 roku, i powiedziałem do niego: „Posłuchaj mnie, potrzebuję jeszcze trzech lat, żeby skończyć dzieło, które jest moją zemstą na prawie całym gatunku ludzkim”. Miałem wrażenie, że twarz Virgilia zachmurzyła się, jak gdybym żądał stanowczo za wiele. Od tej rozpaczliwej prośby upłynęły prawie trzy lata. Mój koniec jest nieuchronny. Mam nadzieję zachować przytomność do ostatniej chwili.

Dziękuję, Virgilio.

Nowy Jork, sierpień 1990

  

Kamienie

Mam dwa lata. Stoję, jestem nagi; nachylam się do ziemi i przeciągam po niej językiem. Pierwszy smak, jaki pamiętam, to smak ziemi. Jadłem ziemię z moją kuzynką Dulce Ofelią, która też miała dwa lata. Byłem chudym dzieckiem, ale brzuch miałem bardzo duży, bo w żołądku od jedzenia ziemi zalęgły mi się robaki. Ziemię jedliśmy w oborze przy domu; w oborze mieszkały zwierzęta, to znaczy konie, krowy, świnie, kury, owce. Obora stała z boku domu.

Ktoś krzyczał na nas za to, że jemy ziemię. Kto to był? Moja matka, moja babka, jedna z moich ciotek, a może mój dziadek? Pewnego dnia strasznie rozbolał mnie brzuch; nie zdążyłem dojść do ubikacji na dworze i użyłem nocnika stojącego pod łóżkiem, w którym spałem z matką. Najpierw wyszedł ze mnie ogromny soliter; był czerwony i miał mnóstwo nóg, jak stonoga, i podskakiwał na dnie nocnika; na pewno był wściekły, że tak brutalnie wyrzucono go z jej środowiska. Bardzo bałem się tego solitera, która ukazywała mi się odtąd co noc i próbował wejść z powrotem do mojego brzucha, podczas gdy ja przytulałem się mocniej do matki.

Moja matka była bardzo piękną kobietą, bardzo samotną. Poznała w życiu tylko jednego mężczyznę: mojego ojca. Cieszyła się jego miłością zaledwie kilka miesięcy. Mój ojciec był awanturnikiem: zakochał się w matce, „poprosił” o nią mojego dziadka i po trzech miesiącach ją zostawił. Matka mieszkała wtedy u teściów; czekała przez rok, ale ojciec nigdy się nie pojawił. Kiedy miałem trzy miesiące, matka wróciła do domu moich dziadków; przyszła ze mną, owocem swojej klęski. Nigdy nie poznałem rodziny mojego ojca i nie przypominam sobie miejsca, w którym przyszedłem na świat, ale sądzę, że znajduje się gdzieś na wsi, na północy prowincji Oriente. Moja babka i wszyscy inni starali się mnie wychować w wielkiej nienawiści do ojca, dlatego że zdradził – używali tego słowa – matkę.

Pamiętam, że nauczyli mnie piosenki o synu, który zabił własnego ojca, aby pomścić opuszczoną matkę. Śpiewałem tę piosenkę przed całą rodziną, która słuchała zachwycona. W tamtych czasach była to bardzo popularna piosenka; opowiadała historię kobiety zgwałconej przez kochanka, który zrobił jej dziecko i porzucił. Piosenka kończyła się w ten sposób:

Chłopiec w mężczyznę zmienił się rosłego,
I walczyć poszedł, gdzie krew przelewają.
I w zemście zabił ojca swego,
Jak synowie wszyscy, co matki kochają
.

Pewnego dnia szedłem z matką do jednej z ciotek. Schodząc do rzeki zobaczyliśmy mężczyznę, który szedł w naszą stronę; był przystojny, wysoki, śniady. Moja matka wpadła nagle w złość; zaczęła zbierać z rzeki kamienie i rzucać nimi prosto w mężczyznę, który pomimo gradu kamieni wciąż się do nas zbliżał. Podszedł do mnie, włożył rękę do kieszeni, podał mi dwa peso, pogłaskał mnie po głowie i zaczął uciekać zanim któryś z kamieni go nie zrani. Przez resztę drogi matka cały czas płakała i kiedy doszliśmy do domu ciotki, dowiedziałem się, że ten mężczyzna był moim ojcem. Nigdy więcej go już nie zobaczyłem, podobnie jak dwóch peso; ciotka pożyczyła je od matki i nie wiem, czy kiedykolwiek zwróciła.

Moja matka była kobietą „porzuconą”, jak mówiło się w tamtych czasach. Nie mogła liczyć, że kiedykolwiek znajdzie męża; małżeństwo było dla panien, a ona została zdradzona. Mężczyźni zbliżali się do niej tylko po to, aby ją „wykorzystać”, jak mówiono. Dlatego matka musiała być bardzo ostrożna. Chodziliśmy razem na zabawy; zabierała mnie ze sobą, chociaż miałem nie więcej niż cztery lata. Kiedy jakiś mężczyzna prosił ją do tańca, siadałem na ławce; po skończonym tańcu matka wracała i siadała obok mnie. Brała mnie ze sobą także wtedy, kiedy ktoś zaprosił ją na piwo; ja nie piłem piwa, ale zalotnik matki musiał kupić mi wiele rallados, jak nazywaliśmy na wsi lody, które robiło się zdrapując szczoteczką lód z wielkiej bryły.

Matka miała, być może, nadzieję, że spotka na zabawie poważnego mężczyznę, który zechce się z nią ożenić; nie spotkała, albo nie chciała go spotkać. Myślę, że moja matka pozostała wierna niewierności mojego ojca i wybrała cnotę; cnotę gorzką, nienaturalną i okrutną, bo w tamtych czasach miała zaledwie dwadzieścia lat. Cnota mojej matki była gorsza do zniesienia niż cnota dziewicy, dlatego że przez kilka miesięcy zaznała rozkoszy, a potem musiała z niej zrezygnować na całe życie. Wszystko to było przyczyną jej wielkiego niespełnienia.


  
Pewnej nocy, kiedy leżałem w łóżku, matka zadała mi pytanie, które wówczas wprawiło mnie w zdumienie. Zapytała, czy byłbym bardzo smutny gdyby umarła. Objąłem ją i zacząłem płakać; wydaje mi się, że ona także płakała i powiedziała, żebym zapomniał o tej rozmowie. Później, a może nawet w tym samym momencie zrozumiałem, że matka zamierzała popełnić samobójstwo, a ja pokrzyżowałem jej plany.

Wciąż byłem brzydkim dzieckiem z wielkim brzuchem i wielką głową. Nie sądzę, żeby moja matka miała wtedy pojęcie o wychowywaniu dziecka; młoda, niedoświadczona, mieszkała w domu babki, która była prawdziwą gospodynią; żeby użyć jej własnych słów, „trzymała ster domu w swoich rękach”. Moja matka była samotną kobietą z dzieckiem, która w dodatku żyła na utrzymaniu. Nie mogła podejmować żadnych decyzji, nawet we własnych sprawach. Nie wiem, czy matka mnie kochała; pamiętam, że kiedy płakałem, brała mnie na ręce, ale zawsze tak gwałtownie, że ześlizgiwałem się po jej plecach i upadałem głową na dół. Innym razem kołysała mnie w hamaku z worka, ale jej ruchy były tak szybkie, że znowu wypadałem na podłogę. Myślę, że to dlatego głowę miałem całą w sińcach i w guzach, ale jakoś przeżyłem; na szczęście w naszym domu, który był obszerną chatą, mieliśmy klepisko.

W domu mieszkały też inne kobiety; niezamężne ciotki, równie młode jak matka; inne, które skończyły trzydziestkę, uważano za stare panny. Mieszkała tam także synowa opuszczona przez jednego z synów moich dziadków; to ona była matką Dulce Ofelii. Również zamężne ciotki przychodziły do domu i zostawały na dłużej; przyprowadzały ze sobą starsze ode mnie dzieci, na które patrzyłem z zazdrością, bo miały ojców, co dawało im swobodę i pewność siebie, których ja nigdy nie osiągnąłem. Prawie wszyscy krewni mieszkali w pobliżu domu mojego dziadka. Czasami przychodzili w odwiedziny, babka piekła ciasto i robiła się z tego zabawa. W tym domu mieszkała też moja prababka, która była bardzo stara i prawie się nie ruszała, spędzając większość czasu na taborecie, w pobliżu radia na słuchawki, którego nigdy nie słuchała.

Najważniejszą osobą w domu była babka, która sikała na stojąco i rozmawiała z Bogiem; wykłócała się z Bogiem i Matką Boską o wszystkie nieszczęścia, jakie na nas czyhały bądź nas dotykały: susze, pioruny, które uderzały w palmę lub zabijały konia, krowy, zdychające na nieznaną chorobę; pijatyki dziadka, który wracał i rzucał się na nią. Babka miała wówczas jedenaście niezamężnych córek i trzech żonatych synów; z czasem córki znajdowały prowizorycznych mężów, którzy zabierali je ze sobą i, podobnie jak moją matkę, porzucali po kilku miesiącach. Były to atrakcyjne kobiety, ale z jakiegoś powodu nie mogły utrzymać przy sobie żadnego mężczyzny.

Dom moich dziadków zapełniał się córkami z brzuchem i dziećmi płaczliwymi jak ja. Świat mojego dzieciństwa jest pełen porzuconych kobiet; jedynym mężczyzną w domu był dziadek. Niegdyś uchodził za Don Juana, ale zestarzał się i wyłysiał. W przeciwieństwie do babki, dziadek nie rozmawiał z Bogiem, tylko sam ze sobą; ale czasami patrzył w niebo i rzucał jakieś przekleństwo. Miał liczne dzieci z innymi kobietami we wsi, które z czasem także zamieszkały w domu mojej babki. Wtedy babka zdecydowała, że nie będzie już spać z dziadkiem; a więc ona także praktykowała wstrzemięźliwość i była niespełniona jak jej córki.

Mój dziadek miewał napady furii; wtedy stawał się niemy, znikał z domu i szedł w pola, śpiąc całymi tygodniami pod drzewami. Mówił, że jest ateistą, ale przez całe życie złorzeczył Bogu; być może robił to, żeby zranić babkę, która padała na kolana na środku pola i prosiła niebo o łaskę, której zazwyczaj jej odmawiano.
  

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną