Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Dwanaście dni. Rewolucja węgierska 1956"

 
Wtorek, 23 października 1956

Demonstracje rozpoczęły się punktualnie o 15.00, w słoneczne popołudnie. W większej z nich, na peszteńskim brzegu rzeki, uczestniczyło około 12 000 ludzi, którzy zebrali się pod pomnikiem Petőfiego. Przed wymarszem jeden z najpopularniejszych młodych aktorów węgierskich, Imre Sinkovits, wyrecytował Pieśń narodową Petőfiego, której komuniści próbowali niegdyś zakazać:


Pora, Węgrzy! Czas, narodzie!
Dziś lub nigdy! Powstawajcie!
Żyć w niewoli, czy w swobodzie?
Albo – albo! Wybierajcie!
– Przysięgamy! Ty nad nami,
Boże sam!
Nigdy już niewolnikami
Nie być nam!


Chwiejność Gerő i jego pachołków dodała studentom odwagi. Decyzja o zakazie demonstracji, a następnie cofnięcie zakazu kilka godzin później, świadczyły raczej o niezdecydowaniu niż o mądrości politycznej. Początkowo hasła i transparenty były umiarkowane: „Przyjaźń z Polską”, „Niech żyje młodzież Warszawy”, „Polska wskazuje nam drogę”. W miarę jak demonstranci nabierali pewności siebie, maszerując dziesiątkami przez most Małgorzaty, okrzyki stawały się bardziej wojownicze: „Gerő do Dunaju”.

Nic podobnego nie wydarzyło się w Budapeszcie od kilkudziesięciu lat. Károly Makk, wówczas student szkoły filmowej, został przydzielony do ekipy kroniki, która przez kilka następnych dni nie wypuszczała z rąk kamer. „Pierwsze kilka chwil marszu było chyba najbardziej niezwykłych. Powstrzymywane emocje, poczucie, że wreszcie, po latach, ludzie mogą okazywać, co czują, było takie wyzwalające. Nikt nie przypuszczał, że już za kilka godzin będzie rewolucja i że to jest jej początek. Ale czuliśmy, że z naszych barków zdjęto ogromny ciężar. Przez cały czas przyłączali się do marszu różni ludzie, nie tylko studenci. Można było zobaczyć, jak staruszkowie płaczą z radości, że wreszcie mogą przemówić”. Pokonanie dwukilometrowej trasy do pomnika Bema zajęło demonstrantom z Pesztu półtorej godziny.

Uczestnicy drugiego marszu, około 8000 studentów, zebrali się pod Politechniką Szli trzy kilometry nabrzeżem Dunaju, mijając biura i bloki mieszkalne, skąd tysiące ludzi pozdrawiało ich z okien. To właśnie w jednym z tych okien pojawił się po raz pierwszy najbardziej wyrazisty symbol rewolucji. Ktoś wyciął godło z sierpem i młotem z trójkolorowej, czerwono-biało-zielonej flagi węgierskiej. Nowa flaga, z dziurą w środku, przekazana demonstrantom, powiewała dumnie na czele pochodu. Zachowujący całkowity spokój uczestnicy protestu wykrzykiwali ostrożne hasła o przyjaźni węgiersko-polskiej. Największy wybuch entuzjazmu nastąpił w momencie, kiedy mniej więcej godzinę po rozpoczęciu marszu dołączyło do niego siedmiuset kadetów z Akademii Wojskowej im. Petőfiego, synów najbardziej lojalnych funkcjonariuszy komunistycznych.

Do 16.30 na placu Bema zebrało się już 25 000 ludzi, a z nabrzeża wciąż napływały nowe tysiące. Protest został zorganizowany w pośpiechu i był całkowicie spontaniczny. Nie pomyślano, co ma się odbyć potem, kiedy demonstranci dotrą do celu, nikt więc nie wiedział, co robić. Marsz się skończył, ale ludzie nie chcieli się rozchodzić. Przewodniczący Związku Pisarzy, autor krótkich opowiadań i partyjny najmita, Péter Veres, wspiął się na cokół i wezwał do umiarkowanych reform, znacznie skromniejszych niż rewolucyjne Szesnaście Punktów. Został zakrzyczany, a kiedy wrzawa zagłuszająca jego przemowę osiągnęła crescendo, setki głosów zawołały: „Pod Parlament!”.

Trasa spod pomnika Bema na plac Parlamentu, leżący po drugiej stronie Dunaju, w sercu Pesztu, prowadzi przez główne mieszkalne i handlowe dzielnice miasta. Cały Budapeszt słyszał o demonstracji, lecz teraz jej charakter całkowicie się zmienił. Robotnicy, którzy skończyli poranną zmianę, przyszli zobaczyć, czy to, co słyszeli, jest prawdą – że rzucono wyzwanie władzy komunistycznej. Ludzie wychodzili z biur i dołączali do protestujących. Kiedy tłum dotarł do bulwaru św. Stefana, jednej z głównych arterii miasta, ludzie maszerowali czterdziestkami, a nastrój stawał się coraz bardziej gniewny. W całym śródmieściu Budapesztu rozbrzmiewał potężny okrzyk: Ruszkik haza! (Rosjanie do domu!). Na ulicach tworzyła się więź pomiędzy robotnikami a intelektualistami, którą Lenin uważał za istotną dla rewolucji

Na wieść o rozmiarach demonstracji Gerő wpadł w panikę. Stary stalinowiec nie przywykł do spontanicznych, niewyreżyserowanych manifestacji swoich poddanych na ulicach Budapesztu. Niedługo przed 17.00 (19.00 czasu moskiewskiego) przeprowadził rozmowę telefoniczną z radzieckim ambasadorem, Jurijem Andropowem, który też był zdenerwowany. Wcześniej ambasador jeździł po mieście swoim czarnym Ziłem z ciemnymi firankami, oznakowanym radzieckimi proporczykami. Słyszał drwiące okrzyki pod swoim adresem i widział, jakie są nastroje tłumu. Gerő spytał ambasadora, czy Rosjanie przyślą żołnierzy, żeby powstrzymać demonstrację. Andropow zgodził się, iż należy to zrobić natychmiast, i obiecał dołożyć wszelkich starań, aby przekonać Moskwę. Zaraz potem Gerő zatelefonował do radzieckiego attaché wojskowego i najstarszego rangą doradcy przy armii węgierskiej, Michaiła Tichonowa. Zadał to samo pytanie i otrzymał podobną odpowiedź.

Co ciekawe, Gerő najpierw przeprowadził te dwie rozmowy, a dopiero później zdecydował się zatelefonować do swego kremlowskiego zwierzchnika. Chruszczow przez cały dzień otrzymywał raporty z Budapesztu, ale aż do tej pory nie był w bezpośrednim kontakcie ze swoim węgierskim namiestnikiem. „Musicie natychmiast przyjechać do Moskwy na rozmowy” – oświadczył obcesowo. Gerő zaczął się wykręcać. „Sytuacja w Budapeszcie jest poważna – powiedział Chruszczowowi. – Wolałbym nie wyjeżdżać w tym momencie do Moskwy”. Udzielił jednak wymijającej odpowiedzi, kiedy Chruszczow spytał, jak bardzo poważna. Osobliwym trafem nie wspomniał również, że prosił już Andropowa i Tichonowa o skierowanie do Budapesztu radzieckich żołnierzy.

Po zaledwie trzech minutach Chruszczow przerwał rozmowę. Otrzymał właśnie pilną wiadomość od swego ministra obrony, sześćdziesięcioletniego bohatera drugiej wojny światowej i marszałka Związku Radzieckiego, Gieorgija Żukowa, który rozmawiał z radziecką ambasadą w Budapeszcie. Żukow poinformował Chruszczowa, że Gerő prosił radzieckiego attaché wojskowego o przysłanie żołnierzy do powstrzymania demonstracji, „która przybiera niesłychane rozmiary”. Jednocześnie Chruszczow odebrał telefon od Andropowa. Ambasador powiedział, że sytuacja w Budapeszcie jest „niezwykle groźna i niezbędna wydaje się interwencja wojskowa”. Chruszczow nie zobowiązał się do wysłania wojsk, ale dał do zrozumienia obu rozmówcom, że prawdopodobnie to zrobi. Decyzję musiało podjąć „kolektywne kierownictwo”.

Tymczasem ambasador uznał już, że rosyjska interwencja jest nieunikniona. Bezpośrednio po rozmowie z Gerő połączył się wojskową linią telefoniczną z dowódcą radzieckiego Korpusu Specjalnego stacjonującego na Węgrzech, generałem lejtnantem Łaszczenką. Rozmowa była lodowata. Łaszczenko nie zalecał operacji wojskowej, ponieważ wiedział, że jego oddziały są do niej źle przygotowane. Andropow wyjaśnił wysokiemu, czterdziestopięcioletniemu generałowi, który podczas wojny z wielkim męstwem dowodził dywizją piechoty, że sytuacja w Budapeszcie wygląda bardzo poważnie. Poprosił Łaszczenkę o przysłanie żołnierzy, „aby pomóc ukrócić nieporządek w stolicy”.

Generał odmówił, zwracając się do Andropowa bardzo formalnie: „Jest to zadanie węgierskiej milicji, służby bezpieczeństwa i węgierskich żołnierzy – powiedział. – Po pierwsze, interwencja wykracza poza moje uprawnienia, a po drugie, angażowanie wojsk radzieckich w coś takiego nie jest wskazane. Towarzyszu ambasadorze, nasze wojska mogą zostać wprowadzone do akcji tylko na rozkaz ministra obrony i szefa sztabu, dekretem rządu radzieckiego”.
Odmowa Łaszczenki niczego nie zmieniła. Około 19.45 radzieckie dowództwo na Węgrzech otrzymało od marszałka Żukowa rozkaz przygotowania Korpusu Specjalnego do działań bojowych.
  

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną