Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki "Ślad"

Woda bębni w zlewach, migocze podświetlenie zdjęć rentgenowskich w gablotach, gdy doktor Scarpetta pochyla się nad raną, która niemal oderwała nos martwego operatora buldożera od twarzy.


– Zrobiłabym mu test na alkohol i narkotyki – mówi do Jacka Fieldinga, stojącego po drugiej stronie stalowego wózka. Ciało leży pomiędzy nimi.
– Zauważyła pani coś?
– Nie wyczuwam alkoholu, a on nie ma zaczerwienionej twarzy. Ale lepiej dmuchać na zimne. Mówię ci, Jack, takie przypadki to same kłopoty.


Martwy mężczyzna nadal jest ubrany w oliwkowe spodnie robocze, teraz ubrudzone czerwoną gliną i rozdarte na udach. Spoza poszarpanej skóry wyzierają mięśnie, tłuszcz i potrzaskane kości. Buldożer przejechał przez środek jego ciała, ale nie akurat wtedy, gdy Kay patrzyła na Whitby’ego. Mogło się to wydarzyć minutę, może pięć minut po tym, jak skręciła za róg, ale jest przekonana, że widziała właśnie tego człowieka. Usiłuje wyrzucić z myśli tamten obraz, on jednak powraca: mężczyzna stoi przy wielkim kole buldożera, dłubiąc w silniku, robiąc coś z tym silnikiem.


– Hej! – woła Fielding do młodego chłopaka z ogoloną głową, zapewne żołnierza przysłanego z Zarządu Cmentarza Fort Lee. – Jak się nazywasz?
– Bailey, proszę pana.


Doktor Scarpetta zauważa kilkoro młodych ludzi w chirurgicznych fartuchach, butach i czepkach, a także maskach i rękawiczkach – zapewne stypendystów wojskowych, którzy mają się tu nauczyć postępowania ze zwłokami. Zastanawia się, czy zostaną wysłani do Iraku. Dostrzega oliwkową zieleń mundurów i konstatuje, że jest taka sama jak kolor potarganych roboczych spodni pana Whitby’ego.


– Bailey, zrób przysługę domowi pogrzebowemu i podwiąż tętnicę szyjną – mówi opryskliwie Fielding, który za jej czasów nie był taki nieuprzejmy. Nie pomiatał ludźmi i nie wytykał im na głos błędów.


Na twarzy żołnierza maluje się zakłopotanie, muskularna wytatuowana ręka zamiera w pół ruchu, palce w rękawiczce zaciskają się na długiej, wygiętej igle chirurgicznej, przez którą przewleczono bawełnianą nić numer siedem. Żołnierz pomaga asystentowi zaszyć nacięcia po sekcji, która zaczęła się jeszcze przed odprawą – i to asystent, a nie praktykant powinien wiedzieć, jak podwiązać tętnicę. Doktor Scarpetcie robi się żal żołnierza i gdyby Fielding wciąż pracował dla niej, wezwałaby go na słowo i poleciła, żeby nie traktował niegrzecznie nikogo w jej kostnicy.


– Tak jest, panie doktorze – mówi zaskoczony żołnierz. – Właśnie zamierzałem to zrobić.
– Doprawdy? – pyta lekarz tak, żeby wszyscy w kostnicy słyszeli, co ma do powiedzenia młodemu praktykantowi. – A może wiesz, dlaczego podwiązuje się tętnice?
– Nie wiem, panie doktorze.
– Z uprzejmości, oto dlaczego – wyjaśnia Fielding. – Podwiązujesz wszystkie większe naczynia krwionośne, takie jak tętnica szyjna, żeby balsamiści z domu pogrzebowego nie musieli ich szukać. Chodzi o grzeczność, Bailey.
– Rozumiem, panie doktorze.
– Jezu – wzdycha Fielding. – Użeram się z tym codziennie, bo on tu wpuści każdego. Widziała go pani tutaj? – Fielding wraca do robienia notatek. – Cholera, nie. Jest tu od czterech cholernych miesięcy i nie wykonał ani jednej sekcji. Tak. A na wypadek, gdyby pani sama się tego nie domyśliła, uwielbia kazać ludziom czekać. Jego ukochana rozrywka. Najwyraźniej nikt nie dał ci o nim cynku. Proszę mi wybaczyć głupi żart. – Wskazuje martwego mężczyznę, który dał się przejechać buldożerowi. – Gdyby pani do mnie zadzwoniła, powiedziałbym, że nie ma się po co tu tłuc.
– Powinnam była zadzwonić – mówi doktor Scarpetta, obserwując, jak pięcioro ludzi mocuje się z przeniesieniem niewiarygodnie grubej kobiety z wózka na stalowy stół. Z jej nosa i ust wylewa się krwawa ciecz. – Co za jatka. – Kay zaczyna komentować zwały czy fałdy tłuszczu, które ludzie tak otyli jak ta martwa kobieta zbierają na brzuchach, ale naprawdę to informuje Fieldinga, że nie zamierza dać się wciągnąć w rozmowę o dyrektorze w kostnicy pełnej jego ludzi.
– Więc to jest mój cholerny przypadek – mówi Fielding, tym razem mając na myśli swojego obecnego szefa i Gilly Paulsson. – Ten dupek nawet nie zajrzał do kostnicy, gdy przywieziono ciało, na litość boską, a wszyscy wiedzieliśmy, że ta sprawa to śmierdzące jajo. Jego pierwsze śmierdzące jajo. Och, proszę nie patrzeć tak na mnie, pani doktor. – Nigdy nie przestał zwracać się do niej w ten sposób, mimo że zachęcała go do mówienia jej po imieniu, ponieważ szanowali się wzajemnie, a ona uważała go za przyjaciela. On jednak nie zwróciłby się do niej po imieniu, kiedy była jego szefową – a teraz też nie. – Nikt tu nie podsłuchuje, głowę dam. Ma pani plany obiadowe?
– Zjemy razem, mam nadzieję. – Pomaga mu zdjąć zabłocone skórzane buty ze stóp Whitby’ego: rozwiązuje brudne sznurówki, wysuwa zmacerowane języki z wołowej skóry. Stężenie pośmiertne postąpiło w bardzo małym stopniu, więc ciało jest jeszcze wiotkie i ciepłe.
– Jak tym gościom udaje się przejechać samych siebie, ma pani pojęcie? – pyta Fielding. – Nigdy nie zdołam sobie tego wyobrazić. Okej. U mnie o siódmej. Mieszkam tam, gdzie zawsze.
– Mogę wyjaśnić, jak to się najczęściej dzieje – odpowiada doktor Scarpetta, przypominając sobie pana Whitby’ego stojącego obok koła buldożera i dłubiącego w silniku. – Mają jakiś kłopot z silnikiem, więc zsiadają, stają obok tego wielkiego koła i dłubią przy zapłonie, zapewne chcą uruchomić silnik za pomocą śrubokręta, zapominając przy tym, że zostawili pojazd na biegu. Mają pecha, jeśli zapali. W tym wypadku pojazd przejechał przez sam środek. – Wskazuje na brudny ślad koła na oliwkowych spodniach i czarnej ortalionowej kurtce, na której wyszyto grubą czerwoną nicią jego nazwisko:
T. Whitby. – Kiedy go widziałam, stał przed kołem.
– Aha. Nasze stare biuro. Witamy w mieście!
– Znaleziono go pod kołem?
– Buldożer przejechał po nim i pojechał dalej. – Fielding ściąga ubłocone skarpetki denata, których wzór odcisnął się na wielkich białych stopach mężczyzny. – Pamiętasz ten wielki żółty metalowy słupek sterczący z chodnika koło tylnej bramy? Dopiero on zatrzymał buldożer, inaczej rozwaliłby windę. Nie żeby miało to znaczenie, skoro i tak rozbierają budynek.
– A zatem to nie będzie uduszenie. Raczej obszerne zgniecenie szerokości tej opony – mówi Kay, przyglądając się ciału. – Wykrwawienie. Możesz się spodziewać jamy brzusznej pełnej krwi, rozdarcia śledziony, wątroby, pęcherza i jelit, zmiażdżonej miednicy – mniej więcej tak. A zatem o siódmej.
– A co z pani przybocznym?
– Nie mów tak o nim, Jack. Znasz go.
– Może przyjść. Wygląda dość dziwacznie w tej bejsbolówce.
– Też mu to powiedziałam.
– A jak pani myśli, co rozorało mu twarz? Coś pod albo z tyłu buldożera? – pyta Fielding, dotykając naderwanego nosa, z którego spływa krew po pokrytej kilkudniowym zarostem twarzy pana Whitby’ego.
– To może nie być rana cięta. Jadąc po jego ciele, koło pociągnęło za sobą skórę. Te obrażenia – Kay wskazuje na głęboką, poszarpaną ranę biegnącą przez policzki i nos – mogą być wynikiem szarpnięcia, nie cięcia. Jeśli tak rzeczywiście jest, powinno się znaleźć rdzę lub smar pod mikroskopem oraz zobaczyć znaczne rozerwanie tkanki, będące efektem poszarpania, a nie przecięcia. Gdybym była na twoim miejscu, po pierwsze odpowiedziałabym na wszystkie pytania.
– Oczywiście. – Fielding unosi wzrok znad notatnika i formularza ubrań i przedmiotów osobistych, który właśnie wypełnia długopisem przymocowanym do notatnika.
– Rodzina zapewne będzie żądała odszkodowania za straty – ciągnie jego dawna szefowa. – Śmierć w miejscu pracy, niebezpiecznym miejscu pracy.
– O tak. Ze wszystkich miejsc na umieranie właśnie to!


Lateksowe rękawiczki zabarwiają się na czerwono, gdy Fielding dotyka ran na twarzy mężczyzny, a ciepła krew spływa swobodnie, gdy porusza prawie oderwanym nosem. Patolog przewraca kartkę notatnika i zaczyna szkicować obrażenia na szkicu przedstawiającym ludzkie ciało. Pochyla się nad twarzą, wpatrując się uważnie przez plastikowe okulary zabezpieczające.


– Nie widzę rdzy ani smaru – mówi. – Ale to nie znaczy, że go tu nie ma.
– Słusznie. – Doktor Scarpetta popiera jego tok myślenia. – Na twoim miejscu zrobiłabym wymaz, posłała próbki do laboratorium i sprawdziła wszystko. Nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś zaczął mówić, że ten człowiek został przejechany, zepchnięty z buldożera lub wepchnięty pod niego, a może nawet zdzielony po twarzy łopatą, zanim go popchnięto. Nigdy nic nie wiadomo.
– Aha. Kasa, kasa, kasa.
– Nie tylko kasa. To prawnicy przekładają wszystko na pieniądze. Ale najpierw chodzi o szok, ból, stratę, o to, że ktoś inny zawinił. Nikt z rodziny nie chce wierzyć, że to bezsensowna śmierć, której można było uniknąć, że żaden doświadczony operator buldożera nie stałby przed tylnym kołem, dłubiąc przy zapłonie, aby wyłączyć zabezpieczenie fabryczne, pozwalające uruchomić silnik, tylko gdy buldożer jest na luzie. Ale co ludzie robią? Są leniwi, spieszą się i nie myślą. A poza tym ludzka natura jest taka, że nie dopuszcza myśli, że ktoś, kogo kochamy, mógłby spowodować własną śmierć, celowo lub przypadkiem. No ale ty bywałeś na moich wykładach, Jack.


Kiedy Fielding zaczynał karierę, był jednym z jej uczniów. Uczyła go patologii sądowej. Uczyła go, jak przeprowadzać nie tylko profesjonalne, ale i dokładne, dogłębne analizy sytuacji medyczno-prawnej oraz sekcje. Teraz ze smutkiem wspomina, jak nieprzyzwoicie chętnie pracował z nią po drugiej stronie stołu, chłonął wiedzę, biegał do sądu, żeby słuchać jej zeznań i ekspertyz, jak omawiał swoje raporty w jej biurze, jak chętnie się uczył. Obecnie jest zmęczonym facetem z kłopotami skórnymi, ona wyleciała z pracy, a mimo to spotkali się tutaj.


– Powinnam była do ciebie zadzwonić – mówi, odpinając pasek z taniej skóry, po czym zsuwa podarte oliwkowe spodnie pana Whitby’ego. – Popracujemy nad Gilly Paulsson i rozgryziemy ją.
–Aha – mówi Fielding, który dawniej nie zwykł był mówić „aha” tak często.

(...)

Przepraszam – mówi młody człowiek w fioletowym fartuchu, masce i plastikowych okularach, czepku i ochraniaczach na buty oraz podwójnych lateksowych rękawiczkach. Wygląda jak parodia astronauty. – Co pani chciałaby zrobić z jej sztuczną szczęką?


Doktor Scarpetta zaczyna się tłumaczyć, że już tu nie pracuje, ale słowa ulatują jej natychmiast z myśli i nagle przyłapuje się na obserwowaniu zwłok otyłej kobiety, które dwaj mężczyźni, też ubrani, jakby spodziewali się dżumy, wpychają do worka na ciało na wózku zdolnym utrzymać ów przeraźliwy ciężar.


– Ona miała sztuczną szczękę – mówi młody człowiek, tym razem do Fieldinga. – Wrzuciliśmy ją do pudełka, a potem zapomnieliśmy włożyć z powrotem do worka, jak już zaszyliśmy zwłoki.
– Nie wrzucajcie jej do worka. – Doktor Scarpetta postanawia sama zająć się tym problemem. – Powinna znaleźć się z powrotem w ustach zmarłej. Dom pogrzebowy, rodzina, wszyscy chcą, żeby zęby były na miejscu. Zapewne ta kobieta wolałaby zostać pochowana razem z nimi.
– Nie musimy więc jej znów otwierać i wyciągać worka? – pyta żołnierz w fioletach. – Tyle dobrze.
– Zapomnij o worku – mówi Kay. – Sztucznych szczęk nie pakuje się do worka – chodzi jej o mocny przezroczysty plastikowy worek, zaszyty wewnątrz pustej klatki piersiowej otyłej kobiety, zawierający wycięte narządy, których nie umieszczono z powrotem na ich anatomicznym miejscu, ponieważ do obowiązków lekarza sądowego nie należy zszywanie ludzi z powrotem, zwłaszcza że nie jest to możliwe – podobnie jak przywrócenie gulaszowi kształtu krowy. – Gdzie ta sztuczna szczęka?
– Tutaj. – Młodzieniec w fioletowym fartuchu wskazuje na blat po drugiej stronie stołu sekcyjnego. – Razem z papierami.
Fielding nie chce mieć nic wspólnego z tą sprawą, więc całkowicie ignoruje chłopaka w fioletach, który wygląda zbyt młodo jak na prawie absolwenta medycyny i zapewne jest kolejnym żołnierzem z Fort Lee. Może i ma maturę i szkoli się teraz w biurze koronera, ponieważ obowiązki wojskowe wymagają, żeby nauczył się zajmować ofiarami wojennymi. Doktor Scarpetta chciałaby powiedzieć – ale nie robi tego – że nawet żołnierze rozerwani przez granat woleliby mieć przy sobie protezy dentystyczne w drodze do domu, w dodatku najlepiej w ustach – jeśli jeszcze takowe im pozostały.
– Okej – zwraca się Kay do fioletowego żołnierza z Fort Lee. – Przyjrzyjmy się temu.
Idzie za nim po glazurowanej posadzce, mijając kolejny wózek, który wtoczono tu przed kilkoma minutami, tym razem z ofiarą strzelaniny, młodym czarnym chłopakiem o silnych ramionach pokrytych tatuażem, obecnie złożonych sztywno na piersi. Chłopak ma gęsią skórkę, to reakcja mięśni na stężenie pośmiertne, co sprawia, że wygląda, jakby zmarzł, był przerażony albo jedno i drugie. Praktykant z Fort Lee podnosi z blatu kartonowe pudło, podaje je doktor Scarpetcie i zauważa, że nie włożyła rękawiczek.
– Może lepiej wezmę nowe – zgadza się Kay, odkładając na bok parę zielonych rękawiczek z najnowocześniejszego materiału, i wybiera staroświecki lateks, zwisający z pudełka na wózku z narzędziami chirurgicznymi. Naciąga rękawiczki i wyjmuje sztuczną szczękę z pudełka.
Razem z żołnierzem przemierza z powrotem glazurową posadzkę ku bezzębnej martwej kobiecie.
– Wiesz, następnym razem, jak będziesz miał podobny problem – mówi do chłopaka w fioletach – możesz po prostu zostawić protezę razem z rzeczami osobistymi i niech się tym zajmie dom pogrzebowy. Nie wkładaj nigdy protez do worka. Ta panna jest zdecydowanie za młoda na protezę.
– Chyba była naćpana.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Ktoś tak powiedział.
– Rozumiem. – Doktor Scarpetta pochyla się nad ogromnym zaszytym ciałem leżącym na wózku. – Narkotyki zwężające naczynia krwionośne. Jak kokaina. Zęby wypadają.
– Zawsze się zastanawiałem, dlaczego narkotyki tak działają – mówi żołnierz w fioletach. – Pani jest tu nowa? – Spogląda na nią.
– Wręcz przeciwnie – odpowiada Kay, wsuwając palce w usta martwej kobiety. – Bardzo stara. Jestem tu teraz tylko gościem.
Młodzieniec kiwa głową w zakłopotaniu.
– Wygląda pani na kogoś, kto zna się na tej robocie – zauważa niepewnie. – Bardzo mi przykro, że nie włożyłem jej z powrotem tej protezy. Czuję się bardzo głupio. Mam nadzieję, że nikt nie powie szefowi. – Potrząsa głową i wypuszcza głośno powietrze. – To mi wystarczy. On i tak mnie nie lubi.
Stężenie pośmiertne ustąpiło, więc mięśnie żuchwy otyłej kobiety nie opierają się palcom, natomiast dziąsła nie chcą przyjąć protezy z prostego powodu – nie pasuje.
– To nie jej – mówi doktor Scarpetta, wrzucając protezę z powrotem do pudełka, które podaje żołnierzowi w fioletach. – Jest za duża, sporo za duża. Może należała do jakiegoś mężczyzny? Był tu jeszcze ktoś ze sztuczną szczęką? Może się pomieszały?
Młodzieniec jest skonsternowany, ale najwyraźniej również ucieszony tą wiadomością. To nie jego wina.
– Nie wiem – odpowiada. – Przewinęło się tędy sporo ludzi. A więc to nie jej? W takim razie dobrze, że jej tego nie wpychałem do ust.
Fielding zorientował się, co się dzieje, i nagle pojawia się w pobliżu. Wpatruje się w jasnoróżowe syntetyczne dziąsła i białe porcelanowe zęby w plastikowym pudełku trzymanym przez żołnierza.
– Co u diabła? – wybucha. – Kto to pomieszał? Nakleiliście zły numer sprawy na tym pudełku?
Rzuca praktykantowi mordercze spojrzenie. Chłopak ma najwyżej dwadzieścia lat, spod niebieskiego czepka chirurgicznego wystają krótkie jasnoblond włosy, wielkie brązowe oczy patrzą nerwowo spoza porysowanych okularów ochronnych.
– Ja nie opisywałem pudełka, panie doktorze – zwraca się do Fieldinga, który jest tu jego przełożonym. – Wiem tyle, że tu stało, gdy zabierałem się do pracy nad nią. A ona nie miała zębów, gdy zaczynaliśmy.
– Tu? Co znaczy: tu?
– Na jej wózku. – Wskazuje wózek z narzędziami chirurgicznymi przeznaczonymi do stołu numer cztery, znanego również jako Zielony Stół. Kostnica doktora Marcusa posługuje się ustalonym jeszcze przez doktor Scarpettę systemem przypisywania do poszczególnych stanowisk narzędzi oznaczonych kolorową taśmą, co ma dać pewność, że pęseta albo skalpel nie zawędrują na drugi koniec sali. – To pudełko było na jej wózku, a potem jakoś tak przeniosło się tu razem z papierami. – Wskazuje wzrokiem na blat, na którym rozłożone są wciąż dokumenty dotyczące zmarłej.
– Na tym stole była wcześniej sekcja – mówi Fielding.
– Zgadza się, panie doktorze. Starszy mężczyzna, który zmarł w łóżku. Może te zęby należą do niego? – odpowiada chłopak. – Może to jego zęby były na wózku?
Fielding rzuca się ku wielkim stalowym drzwiom chłodni, wygląda przy tym jak wściekła sójka latająca z furkotem po prosektorium. Znika w powiewie zimnego powietrza, w którym unosi się zapach śmierci, po czym wraca niemal natychmiast z protezą dentystyczną, którą najwyraźniej wyciągnął z ust starszego mężczyzny. Trzyma ją na dłoni w rękawiczce ubrudzonej krwią operatora buldożera, który przejechał sam siebie.
– Czy nikt nie zauważył, że ta proteza jest dużo za mała dla tamtego faceta? – pyta. – Kto mu to wsadził do ust, nie sprawdziwszy, czy pasuje? – rzuca pytanie w głąb hałaśliwej, zatłoczonej, sterylnej sali, czterech zakrwawionych, mokrych stalowych stołów, podświetlonych zdjęć rentgenowskich, stalowych zlewów i szafek oraz długich blatów wypełnionych dokumentacją, przedmiotami osobistymi i drukowanymi z komputera etykietami na pudełka i próbówki.
Pozostali lekarze, studenci, żołnierze i dzisiejsi zmarli nie mają jednak nic do powiedzenia doktorowi Jackowi Fieldingowi, zastępcy szefa. Kay Scarpetta czuje dziwne mdłości wywołane niedowierzaniem. Jej dawne perfekcyjnie działające biuro pogrążone jest w chaosie, nad którym nikt nie panuje. Spogląda na martwego operatora buldożera, rozebranego do połowy na pobrudzonym gliną wózku, a potem patrzy na sztuczną szczękę w poplamionych krwią dłoniach Fieldinga.
– Umyj to przynajmniej, zanim jej włożysz. – Nie może się powstrzymać od tej uwagi, widząc, jak lekarz podaje protezę żołnierzowi w fioletach. – Nie potrzebujemy DNA innej osoby lub innych osób w jej ustach – wyjaśnia. – Nawet jeśli mamy tu do czynienia z przypadkiem niebudzącym wątpliwości. No więc wymyj jej protezę, jego protezę, wszystkie protezy.


Zdejmuje rękawiczki i rzuca je do jaskrawopomarańczowego worka na odpady medyczne. Wychodząc, zastanawia się, co porabia Marino, i słyszy za sobą głos chłopaka, który coś mówi albo o coś pyta, najwyraźniej chcąc się dowiedzieć, kim ona dokładnie jest, dlaczego jest gościem i co się właściwie stało.
– Była tu kiedyś szefową – wyjaśnia Fielding, ale darowuje sobie uwagę, że biuro koronera zupełnie inaczej wtedy funkcjonowało.
– A niech to! – woła żołnierz.


Kay naciska łokciem wielki guzik na ścianie i stalowe drzwi stają przed nią otworem. Idzie do szatni, mijając szafki pełne fartuchów i kitli, a następnie damską łazienkę z umywalkami i świetlówkami, które dają niemiłe światło w lustrach. Zatrzymuje się tu, żeby umyć ręce, i zauważa elegancko wypisaną kartkę, powieszoną tu jeszcze przez siebie, przypominającą ludziom, żeby zmieniali buty przed opuszczeniem terenu kostnicy. „Nie przenoście śladów i zagrożeń biologicznych na dywany”, powtarzała zawsze swoim pracownikom, ale widzi, że nikt się tym nie przejmuje. Ani też niczym innym. Zdejmuje buty, myje podeszwy antybakteryjnym mydłem i gorącą wodą, po czym wyciera je ręcznikami papierowymi, zanim przejdzie przez następne drzwi wahadłowe na już nie tak sterylny korytarz z niebieskoszarą wykładziną.


Zaraz za damską szatnią znajduje się oszklony gabinet głównego koronera. Tu przynajmniej doktor Marcus podjął jakiś wysiłek w celu zmiany wystroju. Pokój sekretarki urządzony jest ładnymi meblami w wiśniowym kolorze, na ścianach wiszą kolonialne obrazki, a na wygaszaczu ekranu pląsają tropikalne ryby. Sekretarki nie ma, więc Kay puka od razu do drzwi szefa.


– Proszę – odpowiada cicho doktor Marcus z drugiej strony drzwi.


Kay otwiera drzwi i wchodzi do swojego dawnego gabinetu, starając się nie rozglądać, nie może jednak nie zauważyć idealnego porządku na półkach i biurku. Wnętrze jest wręcz sterylne. Za to cała reszta biura koronera pogrążona jest w chaosie.


– Masz doskonałe wyczucie czasu – mówi Marcus, siedząc na skórzanym obrotowym krześle za biurkiem. – Usiądź, proszę, żebym mógł zapoznać cię z przypadkiem Gilly Paulsson, zanim ją obejrzysz.
– Doktorze Marcus, to nie jest już moje biuro – odpowiada mu Kay. – Zdaję sobie z tego sprawę. Nie chciałabym się narzucać, ale sporo spraw mnie niepokoi.
– Niepotrzebnie. – Spogląda na nią małymi, hardymi oczkami. – Nie przyjechałaś tu jako komisja kontroli. – Składa dłonie na bibule.
– Potrzebujemy twojej opinii w jednej sprawie, tylko jednej, sprawie Gilly Paulsson. Dlatego radziłbym szczerze, żebyś nie przejmowała się zanadto tym, jak bardzo pewne rzeczy mogły się tu zmienić. Nie było cię dość długo. Ile? Pięć lat. I przez większość tego czasu to biuro nie miało szefa, tylko p.o. Prawdę mówiąc, p.o. szefa, gdy ja tu przyszedłem kilka miesięcy temu, był doktor Fielding. A więc oczywiście, wszystko wygląda tu inaczej. Ty i ja mamy inny styl zarządzania, co jest jednym z powodów, dla których władze stanu mnie zatrudniły.
– Z doświadczenia wiem, że jeśli szef nie odwiedza w ogóle kostnicy, zaczynają się problemy – mówi doktor Scarpetta, nie przejmując się, czy on chce jej słuchać, czy nie. – Lekarze tam pracujący odczuwają brak zainteresowania tym, co robią, a nawet mogą stać się leniwi, nieuważni, wypalić się lub poddać stresowi związanemu z tym, co oglądają na co dzień.


Oczy Marcusa są pozbawione wyrazu, ale zimne jak stal usta ściągnęły się w wąską kreskę. Za jego łysiejącą głową okna są czyściuteńkie, doktor Scarpetta zauważa też, że wymienił kuloodporne szyby. W oddali widać brunatny grzyb Coliseum. Zaczyna padać paskudna mżawka.

 
– Nie mogę odwracać wzroku od tego, co widzę, zwłaszcza jeśli prosi mnie pan o pomoc – kontynuuje Kay. – Nie obchodzi mnie, czy to kwestia jednej i tylko jednej sprawy, jak pan to ujął. Zapewne zdaje pan sobie sprawę, że wszystko można obrócić przeciwko nam w sądzie i gdziekolwiek indziej. W tej chwili właśnie to gdzie indziej mnie niepokoi.
– Mówisz zagadkami – zauważa Marcus, wpatrując się w nią chłodno. – Gdzie indziej? Co to jest to gdzie indziej?
– Zazwyczaj jakiś skandal. Zazwyczaj pozew sądowy. Albo jeszcze gorzej: przypadek kryminalny zniszczony przez techniczne głupoty, przez dowody odrzucone jako niewłaściwe, przez niedopatrzenia proceduralne – i po procesie. Nici z oskarżenia.
– Obawiałem się, że tak będzie – mówi doktor Marcus. – Tłumaczyłem szefowi komisji, że to niedobry pomysł.
– Nie mam do pana o to pretensji. Nikt nie chce, żeby dawny szef pojawiał się i usiłował naprawiać...
– Ostrzegałem szefa komisji, że ostatnią rzeczą, na jaką mamy ochotę, jest dawny pracownik biura przybywający tu, żeby coś naprawić – przerywa jej następca, podnosząc pióro i kładąc je z powrotem. Dłonie drżą mu ze zdenerwowania i złości.
– Nie mam do pana pretensji o poczucie...
– A już zwłaszcza fanatyk – ciągnie zimno. – Oni są najgorsi. Nie ma nic gorszego od fanatyka, chyba że urażony fanatyk.
– Teraz jest pan...
– Ale stało się. A więc spróbujmy wyjść z tego z twarzą, zgoda?
– Byłabym wdzięczna, gdyby mi pan nie przerywał – mówi Kay. – A skoro nazywa mnie pan urażonym fanatykiem, to uznam to za komplement i przejdziemy może do sprawy protez dentystycznych.


Doktor Marcus gapi się na nią, jakby zwariowała.


– Właśnie byłam świadkiem pomyłki w kostnicy. Niewłaściwe przypisanie protez denatom. Brak uwagi. I za wiele samodzielności przyznanej młodym żołnierzom z Fort Lee, którzy nie mają żadnego wykształcenia medycznego, a powinni się tu uczyć od pana. Załóżmy, że jakaś rodzina dostaje ciało w domu pogrzebowym, otwiera trumnę, a tam brakuje protezy albo ta, co jest, nie pasuje. I rusza karuzela, którą będzie trudno zatrzymać. Prasa uwielbia takie historie, doktorze Marcus. Jeśli pomieszacie takie sztuczne szczęki w przypadku kryminalnym, dacie obronie wspaniały prezent, nawet gdy protezy nie mają nic wspólnego ze sprawą.
– O jakie protezy chodzi? – pyta Marcus, spoglądając na nią podejrzliwie. – Fielding miał to nadzorować.
– Doktor Fielding ma za dużo roboty.
– Ach, więc o to chodzi. Twój dawny asystent. – Koroner wstaje z krzesła. Nie góruje nad biurkiem, podobnie zresztą jak Kay, ponieważ ona też nie jest wysoka, ale wydaje się malutki, gdy wynurza się zza biurka i podchodzi do stolika, na którym stoi przykryty folią mikroskop. – Już dziesiąta – mówi, otwierając drzwi gabinetu. – Czas, żebyś zajęła się Gilly Paulsson. Jest w chłodni przeciwrozkładowej i najlepiej będzie, jeśli tam się nią zajmiesz. Nikt ci nie będzie przeszkadzał. Zakładam, że zamierzasz przeprowadzić ponowną sekcję.
– Nie będę tego robić bez świadka – oświadcza doktor Scarpetta.

Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną