Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Kapuściński: nie ogarniam świata"

Kapuściński (...) wielokrotnie podkreślał, że na szczęście jego interesowała ta część świata, co do której urzędnicy, tajni, widni czy dwupłciowi nie mieli nawet pewności, czy w ogóle gdzieś istnieje. Jasne, i sam to wielokrotnie opowiada, że pisał analizy dla wydziału prasy KC i korzystał z szyfrówek. 
 
Dziś niektórzy przyznają się do współpracy z wywiadem PRL (formalnie nienależącym wszak do struktur UB i SB), inni potwierdzają kontakty, ale przekonują, że nie oznaczały one współpracy, a jeszcze inni twierdzą, że ich obecność w aktach jest przypadkowa. I wszyscy przypominają, że w autorytarnym państwie to władza decydowała, komu wydać paszport. Opowiadają przy okazji o innych ówczesnych realiach pracy dziennikarza – zwłaszcza wyjeżdżającego na placówki zagraniczne. A także o swoim ówczesnym podejściu do PRL – jako nie w pełni suwerennego, ale jednak polskiego państwa. Przekonują, że także co rzetelniejsze media oficjalne, często prowadzące subtelną grę z partią i cenzurą, miały swój wkład w kształtowanie świadomości odbiorców. Dowodzą, że granicę kompromisu wyznaczało wówczas nie to, że ktoś rozmawiał z funkcjonariuszami MSW (odmówienie takiej rozmowy oznaczałoby de facto zmianę zawodu) czy pisał ogólnikowe analizy o odwiedzonych krajach, lecz czy nie donosił na kolegów w redakcji, ośrodki emigracyjne, Polonię itd. 
 
Wojciech Giełżyński, wieloletni korespondent zagraniczny m.in. w „Dookoła świata”, tłumaczył w tygodniku „Ozon”: „Wzywali mnie po wyjazdach zagranicznych. Byli to przeważnie pracownicy kontrwywiadu. Chodziło im raczej o raporty polityczne niż o jakieś informacje o ludziach. Do tych rozmów dochodziło w latach 1957–1964. Pierwszy raz odwiedzili mnie dwaj pracownicy kontrwywiadu w związku z wyjazdem na festiwal w Moskwie. Powiedzieli jasno – wiemy o panu wszystko. Wiedzieli, że zaczynam pracę w »Dookoła świata«. Ale nie wymagali niczego, co można nazwać donosem. Chodziło im o analizy”. 
 
Giełżyński twierdzi, że sporządzał raporty dla Wydziału Prasy Komitetu Centralnego partii: „Na przykład mój raport z Nikaragui mówił o tym, jaki charakter ma tamtejsza rewolucja. Nigdy nie pisywałem o Polonii. Co potem robiono z raportami, gdzie trafiały, nie wiem. Z funkcjonariuszami kontrwywiadu spotykałem się w mieszkaniach na mieście, na MDM-ie. Miałem trzy, może cztery takie przypadki w ciągu paru lat. Zabierali mnie z redakcji »Dookoła świata« i zawozili do lokalu na wielogodzinną rozmowę. Niczego dla nich nie pisałem. Odbierali ode mnie informacje w formie ustnej. Chcieli, bym zachował spotkania w tajemnicy”.
 
Wedle Giełżyńskiego podobne rozmowy z Wydziałem Prasy KC lub z funkcjonariuszami wywiadu mieli inni dziennikarze wyjeżdżający za granicę. „Miałem pewną świadomość, że nie odmawiając tych kontaktów, popełniam błąd życia. Z drugiej strony wiedziałem, że jak tego nie zrobię, nie będę miał czego szukać w dziennikarstwie. A na pewno wyjeżdżać za granicę, co od początku było moim głównym zajęciem. Mogłem w ogóle stracić pracę”. Dodaje: „Ale grzechy na sumieniu ma chyba każdy dziennikarz z tamtego okresu. Trzeba było grzeszyć, żeby uprawiać ten zawód. Najważniejsze było, żeby tymi grzechami wyrządzić jak najmniej szkód innym”. 
 
Ernest Skalski, oskarżony przez „Głos” Antoniego Macierewicza w tekście Dziennikarska agentura o współpracę w latach 1966–1979, wyjaśniał w „Rzeczpospolitej”: „W latach 1967–1968 przebywałem na rocznym stypendium dziennikarskim w Danii. W roku 1966 funkcjonariusze MSW proponowali mi współpracę. Orientowałem się, że zgoda może być warunkiem wyjazdu, ale naprawdę nie zależało mi na tym bardzo. Prowadziłem wesołe życie w Warszawie. Odpowiedziałem, że nie będę obserwował okrętów NATO, co było zwrotem retorycznym, i że nie będę donosił na Polaków, co stanowiło istotę sprawy. U słyszałem, że nie interesuje ich jedno i drugie. Chodziło o to, że będę się obracał w międzynarodowym środowisku dziennikarskim, w którym dominują Niemcy z Republiki Federalnej i zajmują się w nim propagowaniem stanowiska Bonn w sprawie naszych granic zachodnich. Dziś to już zamierzchła historia, ale wtedy poczucie niepewności było duże. Niemcy nie uznawały powojennych granic, ich państwo prawnie istniało w granicach z 1937 roku.  
 
Republika Federalna była ważnym ogniwem NATO i integrującej się Europy Zachodniej, a na Zachodzie nikt prócz de Gaulle’a naszej granicy nie uznawał. Jej jedynym gwarantem był ZSRR, czego ceną był narzucony nam system. Nie był to gwarant pewny, gdyż nieco wcześniej Chruszczow, m.in. za pośrednictwem swego zięcia, wpływowego redaktora »Izwiestii« Adżubeja, podejmował starania celem podejrzanego zbliżenia z Bonn. Jego obalenie nie dawało pewności, że tego rodzaju zbliżenie Niemiec i Rosji się nie powtórzy. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że reżim Gomułki wygrywa poczucie zagrożenia w polityce wewnętrznej, lecz zagrożenie to nie było wymysłem. U wielu ludzi, w tym u mnie, powodowało to swoiste rozdwojenie postawy, ale w tej sytuacji trudno było odmówić współpracy w proponowanym zakresie. Dziś jestem wielkim zwolennikiem bliskich stosunków z Niemcami, lecz nadal uważam, że w latach wojny trzeba było do nich strzelać, niezależnie od tego, w jakich się było szeregach, a po wojnie, aż do traktatu w 1991 roku, należało bronić naszych ziem zachodnich. Z taką władzą, jaka wówczas rządziła. Ludzie pamiętający te czasy zapewne to rozumieją. 
 
Po czterdziestu latach nie pamiętam szczegółów ani okoliczności tych rozmów, lecz pamiętam ich sens. Nie pamiętam również, co podpisałem w związku z tym. O kontakcie tym powiedziałem mojemu bezpośredniemu zwierzchnikowi i bliskiemu koledze Eligiuszowi Lasocie; był on kierownikiem działu zagranicznego »Głosu Pracy«, w którym pracowałem. Nie przydał on temu żadnego znaczenia, zresztą i ja nie byłem tym zbytnio przejęty. I to było wszystko. Nie miałem potem żadnych kontaktów, nie składałem pisemnych ani ustnych raportów, nie wziąłem ani jednej korony ni złotówki. Wiedziałem, że mój kontakt zostawia jakiś ślad w dokumentach, nie wiedziałem jednak, że implikuje to jakikolwiek status formalny w resorcie i że uchylono mi go w roku 1979. (...) Dziennikarzem jestem od 1958 roku. Do roku 1980 pracowałem w prasie reżimowej, choć były to i takie tytuły, jak »Życie Gospodarcze«, »Kultura«, »Polityka«, które przy wszystkich ograniczeniach pozwalały czytelnikom wyrabiać sobie prawdziwą ocenę realnego socjalizmu. Co stwierdził jego bystry krytyk, Stefan Kisielewski. Cenię sobie wysoko, że znalazłem się w grupie dziennikarzy, którym on sam przyznał nagrodę swego imienia, ale nie zwalnia to mnie od odpowiedzialności za teksty napisane z głupoty, niewiedzy, oportunizmu czy lenistwa myślowego. I to dziś mam sobie do zarzucenia, a nie to, co wyłuszczyłem powyżej”. 
 
Jerzy Szperkowicz, kolejny oskarżany (tym razem na jednym z forów internetowych), pisał (również w „Rzeczpospolitej”): „Próby werbunku były. Jednych SB próbowała werbować, innych nawet nie próbowała. Otóż zagięli parol na moją osobę, bo wyjeżdżałem do Moskwy na korespondenta »Życia Warszawy«. Można zapytać: a nie mogłem się trzymać z daleka od tamtej prasy i tamtych wyjazdów? Jest to bardzo ważne i nośne pytanie. Zasługę podmycia PRL dźwigają na własnych barkach dysydenci i prasa podziemna. Ich zasługi są niepodważalne. Straceńcza odwaga, poświęcenie bojowników opozycji demokratycznej nie odpowiadały wszakże zasięgowi ich oddziaływania. Ten zasięg byłby jeszcze mniejszy, gdyby nie postawa niektórych pism, stowarzyszeń twórczych, twórców i dziennikarzy naziemnych. To część mediów oficjalnych przygotowała szeroką publiczność do odbioru impulsów rewolucji solidarnościowej. Zapomina się o tym, ale taka jest prawda. Bez Wolnej Europy, Głosu Ameryki, BBC, ale także bez »Po prostu«, »Przeglądu Kulturalnego«, »Tygodnika Powszechnego«, tegorocznej jubilatki »Odry«, bez »Polityki«, »Życia i Nowoczesności«, a w pewnych okresach »Życia Warszawy«, bez treści przemycanych w programach radiowych, a wyjątkowo nawet telewizyjnych, bez wytrwałej cichej gry na przechytrzenie cenzury społeczeństwo dłużej tkwiłoby w stanie świadomości dzisiejszej Białorusi. Wychodzenie z mediów oficjalnych rzetelnych dziennikarzy, schodzenie do podziemia oznaczało pozostawienie szerokiej rzeszy odbiorców na łasce i niełasce zaprzysiężonych chwalców i szczujów ustroju. Choć publikacje w mediach oficjalnych nie były wolne od skazy kompromisu, to pod względem dostępności i zasięgu przewyższały inne źródła wiadomości, naocznych świadectw i przemyśleń. Dlatego usuwany siedmiokrotnie z pracy, niezweryfikowany w stanie wojennym, jako jeden z wielu nie rezygnowałem ze służby moim czytelnikom”. 
 
I nie sposób od siebie nie dodać, że zdecydowana większość zarzutów współpracy z PRL-owskimi służbami specjalnymi, które już postawiono wielu czołowym polskim dziennikarzom, którzy przed 1989 rokiem wyjeżdżali za granicę, wynika z fundamentalnego nieporozumienia – w oczach władz dziennikarz był, przynajmniej do końca lat 70., żołnierzem na froncie walki ideologicznej i z tego tytułu był wrabiany w najdziwniejsze i najmniej przyjemne sytuacje.
Ale jak zawsze decyduje szczegół i faktyczna działalność... 
 
Wróćmy jednak z mrocznego świata teczek i obowiązku składania przez każdego korespondenta zagranicznego raportów specjalnych przynajmniej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, do mrocznej, ale o wiele bardziej fascynującej Afryki i do jej tyranów...

– Ale Idi Amin miał w pewnym okresie dobrą prasę w Polsce?
 
– W Polsce nigdy. W Sowietach tak, bo Rosjanie mieli tam potężne bazy, chcieli stamtąd prowadzić ekspansję. Dla nich ekspansja w Afryce miała z jednej strony aspekt gry o świat. Z drugiej odbywała się pod naciskiem kół wojskowych, bo to była dla tych oficerów wycieczka zagraniczna. Oni nagradzali w ten sposób swoją kadrę – wysyłali ich za granicę, ci jechali, robili zakupy, zwiedzali świat itd. Dla takiego oficera z jakiejś bazy na Syberii wyjazd do Afryki to była wielka sprawa, wręcz awans. 
 
Jeżeli chodzi o Polskę, to Gomułka nie lubił Trzeciego Świata. Gomułka był bardzo skąpym człowiekiem i miał prowincjonalną mentalność, nie miał ambicji wychodzenia na świat. I nigdy nie dał grosza na Afrykę. Gierka z kolei to w ogóle nie interesowało. On chciał wygodnie żyć i zajmowały go te honory dla siebie. To spowodowało, że myśmy tam mało inwestowali i najmniej stracili. Utrzymywaliśmy też stosunkowo najniższy pułap dyplomatyczny – w wielu krajach nie było w ogóle polskich ambasad albo były bardzo małe. 
 
Najwięcej wpakowali w Afrykę oczywiście Rosjanie, sporo także Czesi i NRD-owcy. 
 
– NRD to z racji tradycji? 
 
– I ambicjonalnie, że RFN-owi to my pokażemy. Ogromne wydatki ponosili zwłaszcza Rosjanie. Ładowali w linie lotnicze: Aeroflot latał pusty po całej Afryce, żeby po prostu być. I wszędzie utrzymywali tę swoją olbrzymią biurokrację. Te straty, jakie oni ponieśli w Trzecim Świecie, będą się odbijać przez lata. Oni wypompowali swój kraj do cna. 
 
Teraz, jak jechałem przez południowy Sudan i Etiopię, widziałem dziesiątki rosyjskich aut utopionych w błocie. To była rozrzutność nieprawdopodobna. 
 
– Czy jakieś obce wojska stacjonują jeszcze na terenie Afryki? 
 
– Bazy utrzymują Francuzi. To jest jedyna obecność w sensie militarnym. Oni są jednak legalnie – mają porozumienia z różnymi państwami o ochronie interwencyjnej. Mają tam swoje oddziały i w razie konfliktów mogą działać. Okresowo w Somalii są Amerykanie, ale pewnie niebawem się wycofają. Rosjan chyba nigdzie nie ma, Kubańczyków też. Kubańczycy najpierw wycofali się z Etiopii, a dwa lata temu opuścili Angolę. 
 
Może jeszcze jakieś poszczególne rezydentury są, ale żadnych obcych zorganizowanych sił już w Afryce nie ma. Poza wojskami ONZ w paru miejscach. Pojawiają się za to spore własne armie. Nigeria, Algieria, Maroko mają wielkie siły zbrojne. 
 
– Na wielu flagach, na wielu godłach tych państw afrykańskich są ciągle gwiazdy, sierpy, młoty... 
 
– To nie ma znaczenia. Gwiazdy te nie mają nic wspólnego z czerwoną gwiazdą. To są po prostu symbole z mitologii afrykańskiej, że tak powiem, gwiazdy apolityczne. 
 
Podobnie może się powtarzać symbol motyki, która jest podstawowym narzędziem w rolnictwie. I maczety, czyli rodzaj szabli, które mają wiele funkcji: ścina się nimi trawę, rozłupuje orzech kokosowy, zrzuca z drzew kłącza bananów, toruje drogę w buszu, płoszy węże, walczy ze zwierzętami i ludźmi. Takie wielofunkcyjne narzędzie. Podobnie symbolem mogą być dzida lub łuk jako stare tradycyjne bronie. Zresztą dziś jest coraz więcej broni maszynowej, co sprawia, że wiele konfliktów nabrało niesłychanie krwawego charakteru. Bo tam, gdzie walczono na dzidy czy łuki, a teraz wprowadzono karabiny, liczba ofiar musi się zwiększyć. 
 
A młota i sierpa nie ma w żadnym herbie Afryki. 
 
– Pan kiedyś napisał: kto chce zrozumieć Afrykę, powinien czytać Szekspira... 
 
– Chodziło o to, że to była bardzo krwawa scena polityczna. Pisałem to przy okazji sekwencji przewrotów i rewolt w Nigerii, gdzie jedna grupa zdobywała władzę, strzelali się między sobą, i kto ocalał, znowu był na szczycie władzy. Potem znów dochodziło do rozgrywki między nimi itd. Oni się praktycznie sami wystrzelali, to była seria bratobójczych walk. Zwłaszcza że to byli oficerowie z jednej generacji, koledzy z jednej uczelni. 
 
Podobnie było w Etiopii po śmierci Hajle Sellasje. Oficerowie szli na posiedzenie najwyższej rady wojskowej, tak zwanego Dergu, i po każdej sesji tylko połowa wychodziła żywa. Wszyscy wchodzili uzbrojeni i jeśli dochodziło do jakiejś kłótni, to zaczynali strzelać do siebie. Potem, jak zrobiono rewizję w domach członków Dergu, to w każdym był arsenał broni: granatów, pistoletów, karabinów maszynowych. 
 
Ci uczestnicy życia politycznego co rusz się między sobą mordowali. W tym sensie były to konflikty tak krwawe, jak Szekspirowskie łaźnie, gdzie nikt żywy nie zostawał. Wiele tych przewrotów kończyło się właśnie w taki krwawy sposób, że nad ranem pozostawały tylko martwe ciała wczorajszych władców. 
 
Teraz jest o wiele spokojniej, choć ostatnia krwawa sekwencja trwająca do dziś w Liberii jest też potwornie krwawa. Masakra trwa... 
 
To ciekawe historiozoficznie: że raptem w takim spokojnym kraju następuje załamanie i w tym momencie wybucha krwawa jatka, taka eksplozja konfliktu historycznego. I potem trzeba czasu, aż to się wygasi, uspokoi. Moim zdaniem tak będzie w Jugosławii. To się musi wypalić, cykl musi się dokonać. Tego się nie da przerwać, nic nie można zrobić wcześniej. Jak historia nabiera pewnego kursu, to ona musi już sama się z tego kursu wycofać. Ale dopóki się nie wycofa, to musi przejść cały ten kurs od początku do końca. Właściwie w pewnym momencie jesteśmy obserwatorami jakiegoś takiego szaleństwa, historia wpada w szał i nic nie możemy zrobić, tylko się przyglądać. Aż samo wykipi. Bo inaczej w pewnym momencie wróci.
  
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną