Na czym polega magiczny, narkotyczny urok prozy Zygmunta Haupta? Wiele na ten temat napisali przenikliwi krytycy. Niesłychanie bogaty język, czasem aż ciężki od subtelnie nizanych słów, wymyślnych terminów i archaizmów, punktowany dysonansami, wtrąceniami z mowy potocznej. Niebywała erudycja, pietyzm wobec szczegółu, a z drugiej strony – fantastyczne eksplozje wyobraźni. Obezwładniający rytm frazy. Wszystko to składa się na ten zdumiewający efekt – bezpośredniej obecności, a zarazem ponadczasowej istotności przedmiotów, krajobrazów, osób i zdarzeń, które opisuje.
A jednak Haupt znany jest głównie z tego, że jest nieznany. Tak właśnie się o nim pisze: jeden z największych, a zarazem najbardziej niedocenionych polskich pisarzy emigracyjnych XX w. Urodził się w 1907 r. w Ułaszkowcach na Podolu. Po maturze studiował komunikację i architekturę na Politechnice Lwowskiej, potem urbanistykę na paryskiej Sorbonie. Wróciwszy do Polski, służył w wojsku, następnie osiadł we Lwowie, gdzie pędził żywot artystyczno-cyganeryjny. Jako człowiek pióra – bo zajmował się też, a nawet przede wszystkim, malarstwem – debiutował w 1937 r. reportażem „Aspekt Śląska” w „Dzienniku Polskim”. Pisał opowiadania, szkice, recenzje. Walczył w kampanii wrześniowej. Po klęsce przez Węgry dostał się do Francji, potem do Anglii.
W Londynie poślubił Amerykankę Edith Norris, pracującą tam w Czerwonym Krzyżu. W 1946 r. Haupta zdemobilizowano i wyjechał z żoną do USA. W Ameryce malował, pisał, znalazł pracę w „Głosie Ameryki” i piśmie „Ameryka”. Publikował w prasie emigracyjnej, w paryskiej „Kulturze”. Za życia opublikował tylko jedną książkę – „Pierścień z papieru”, zbiór opowiadań wydany przez Instytut Literacki w 1963 r.